Wzięłam na spytki Wuja. Czy może on pamieta coś o Babci, gdzie mieszkła... czy pamieta cos więcej niz moja Mama... według niego z tego co pamięta (wygląd ulicy, otoczenie itp.) mogła mieszkać na ul. Wileńskiej i według niego bardzo prawdopodobne że w klatce w której mieszkał mój ojciec... albo w kolejnej kamienicy... Wuj był w mieszkani Babci jako chłopiec kilkuletni... więc mógł byc to rok pomiedzy 1950 a 1955 jak sądzę...
Spróbuję zatem w Dzielnicy Praga- Północ uzyskać informacje czy pod tym adresem faktycznie mieszkała Prababcia. Może to pomoże znaleść jakikolwiek dokument dotyczcy Marianny...
Ciekawą informację jeszcze uzyskałam od Wuja... pamięta że w mieszkaniu na fotelu siedziała staruszeczka... jego Prababka czyli matka Marianny. Oznacza to że mam mniej więcej okres kiedy mogę szukać aktu zgonu.
Jeszcze jedną mam zagwostkę związaną z Marianną ... nie mam pojęcia gdzie mogła zostać pochowana. Obstawiłam cmentarz Bródnowski.. napisałam do zarządu... niestety nie mają w wykazie osób pochowanych takie osoby... zatem musze poszukac dalej...
Dziwne jak to życie się układa... jesli adres na Wileńskiej sie potwierdzi to okaze sie że moja Prababka i Praprababaka mieszkały nad moim Tatą lub tuz obok... nie mając nawzajem o sobie pojęcia... a drogi moich rodziców musiały przejść wiele zakretów by spleść się w tym samym miejscu.... po kilkunastu latach.
Ciekawe ile takich zbieżności jest w historiach moich przodków, i ile z nich odkryję... ciekawe ile razy okaże się że ścieżki moich przodków krzyzowały się ale nie był to jeszcze ten czas by połączyły sie w jedną drogą....
Ponad cztery lata temu zaraziłam się chorobą "genealogia" i teraz myśli moje kręcą się tylko wokół tego kiedy i co uda mi się znaleźć.
wtorek, 22 stycznia 2013
piątek, 11 stycznia 2013
niemoc urzedniczą obejśc jakoś-spróbuje
Wysłam dziś wniosek na Krzywe Koło o dane z księgi meldunkowej... może tam znajdę informację które pozwolą na wydobycie teczki dowodowej (o ile się zachowała) z Pragi Pólnoc.
Podejrzewam jednak że niestety poza potwierdzeniem faktu zamieszkiwania na ul. Małej nie dowiem się nic. ...
Zastanawiam się jak dotrzeć do dokumentów jakiochkolwiek dotyczących prababaki. Rok 1968 to nie jest zamierzchła przeszłość, czas bez wojen i zniszczeń przez nie wywołanych tego okresu nie dotyczy więc dokumnty jakieś muszą gdzieś być, gdzie nie jak w dzielnicy?
Gdzieś Prababka mieszkała a obowiązek meldunkowy był wtedy bardzo przestrzegany. Jakieś świadczenia musiała mieć bo nie sądze żeby pracowała jako 80 letnia staruszka... Hm... jak na razie to osoba o której wiem najmniej... czyli prawie nic a Urząd stanął mi okoniem.
Moja mama jedynie wspomnienie o Babci jakie ma to scenka kiedy z ojcem po coś pojechała do niej. NIe wchodzili do mieszkania, Babacia wychyliła się okna... mama pamięta siwa głowe. Nawet twarzy nie pamięta, tym bardziej adresu gdzie to było.
Podejrzewam jednak że niestety poza potwierdzeniem faktu zamieszkiwania na ul. Małej nie dowiem się nic. ...
Zastanawiam się jak dotrzeć do dokumentów jakiochkolwiek dotyczących prababaki. Rok 1968 to nie jest zamierzchła przeszłość, czas bez wojen i zniszczeń przez nie wywołanych tego okresu nie dotyczy więc dokumnty jakieś muszą gdzieś być, gdzie nie jak w dzielnicy?
Gdzieś Prababka mieszkała a obowiązek meldunkowy był wtedy bardzo przestrzegany. Jakieś świadczenia musiała mieć bo nie sądze żeby pracowała jako 80 letnia staruszka... Hm... jak na razie to osoba o której wiem najmniej... czyli prawie nic a Urząd stanął mi okoniem.
Moja mama jedynie wspomnienie o Babci jakie ma to scenka kiedy z ojcem po coś pojechała do niej. NIe wchodzili do mieszkania, Babacia wychyliła się okna... mama pamięta siwa głowe. Nawet twarzy nie pamięta, tym bardziej adresu gdzie to było.
środa, 9 stycznia 2013
o metodologi i segregatorach
Dotychczas wydawało mi się że ograniam moje drzewo... że wystarcza zeszyt z notatakami na informacje niepotwierdzone i segregatorami z metrykami... jeden na moją rodzinę, drugi na rodzinę męża. Drzewo regularnie budowane w tree builder... myślałam że tak wystarczy... ale jak ostatnio nastąpił nagły sukces w poszukiwaniach przestałam się ogarniać...
Cztery miesiące temu kupiłam książkę Małgorzaty Nowaczyk, "Poszukiwanie przodków". Przeczytałam rozdział o zasadach gromadzenia dokumentacji... początkowo wydawało mi się prowadzenie kart rodziny za zbędną biurokracje do której mam wstręt spowodowany obcowaniem z nią na codzień w ramach prowadzenia działalności w oparciu o kontakty z urzędami...
Jednak uległam ... zbudowałam sobie w excelu odpowiedni arkusz, wydrukowałam najpierw dziesięć kopi... zaczęłam wypełniać te karty i segregować dokumenty które mam... Szybko okazało się że kolejne dziesięć trzeba wydrukować i kolejne... a kolejna dziesiątka właśnie sie kończy a jeszcze nie wszystkie rodziny mam spisane... w ogóle nie mam spisanych rodzin teraźniejszych... i jak na razie mam tylko połowę rodziny męża uporządkowane i prawie całą moją...
Zdumiał mnie efekt tych porządków... po pierwsze nagle wszystko sie samo zaczęło układać bez wspomagania programem... ale...właśnie jest ale.... wyszło ile mam białych plam w papierach... ile rzeczy muszę jeszcze wyszukać... w poprzednim bałaganie jakoś zawsze wydawało mi się że mam więcej informacji a teraz niestety... widać czy mam czy nie mam danego dokumentu, informacji.
Zauważyłam jeszcze jedną rzecz ale której mam świadomość jakby niezależnie od porządków... mam braki w datach śmierci przodków... jakoś niechętnie przeglądam indeksy dotyczące zgonów. Może wyda sie to dziwne, lub śmieszne ale wyławiając z przeszłości kolejnego przodka jakby na nawo go ożywiam... zwracam mu życie... szukam dzieci, aktów ślubu, informacji o pracy... miejscu zamieszkania... przywołuję go z niepamięci czasu minionego i zwyczajnie nie mam sumienia ponownie go "uśmiercać"wpisując datę śmierci i dołączając akt zgonu... chce poznać tych moich protoplastów zanim ich "uśmiercę".
Tak więc porządki mają sens... nie każda biurokracja jest zła... a w moich danych jeszcze będzie trochę białych plam... w miejscu zgonów zwłaszcza.
Cztery miesiące temu kupiłam książkę Małgorzaty Nowaczyk, "Poszukiwanie przodków". Przeczytałam rozdział o zasadach gromadzenia dokumentacji... początkowo wydawało mi się prowadzenie kart rodziny za zbędną biurokracje do której mam wstręt spowodowany obcowaniem z nią na codzień w ramach prowadzenia działalności w oparciu o kontakty z urzędami...
Jednak uległam ... zbudowałam sobie w excelu odpowiedni arkusz, wydrukowałam najpierw dziesięć kopi... zaczęłam wypełniać te karty i segregować dokumenty które mam... Szybko okazało się że kolejne dziesięć trzeba wydrukować i kolejne... a kolejna dziesiątka właśnie sie kończy a jeszcze nie wszystkie rodziny mam spisane... w ogóle nie mam spisanych rodzin teraźniejszych... i jak na razie mam tylko połowę rodziny męża uporządkowane i prawie całą moją...
Zdumiał mnie efekt tych porządków... po pierwsze nagle wszystko sie samo zaczęło układać bez wspomagania programem... ale...właśnie jest ale.... wyszło ile mam białych plam w papierach... ile rzeczy muszę jeszcze wyszukać... w poprzednim bałaganie jakoś zawsze wydawało mi się że mam więcej informacji a teraz niestety... widać czy mam czy nie mam danego dokumentu, informacji.
Zauważyłam jeszcze jedną rzecz ale której mam świadomość jakby niezależnie od porządków... mam braki w datach śmierci przodków... jakoś niechętnie przeglądam indeksy dotyczące zgonów. Może wyda sie to dziwne, lub śmieszne ale wyławiając z przeszłości kolejnego przodka jakby na nawo go ożywiam... zwracam mu życie... szukam dzieci, aktów ślubu, informacji o pracy... miejscu zamieszkania... przywołuję go z niepamięci czasu minionego i zwyczajnie nie mam sumienia ponownie go "uśmiercać"wpisując datę śmierci i dołączając akt zgonu... chce poznać tych moich protoplastów zanim ich "uśmiercę".
Tak więc porządki mają sens... nie każda biurokracja jest zła... a w moich danych jeszcze będzie trochę białych plam... w miejscu zgonów zwłaszcza.
wtorek, 8 stycznia 2013
Maria z Dattelbaumów- wstępnie tajemnica rozwiana
Jakiś czas temu dostałam z AP Kraków akt ślubu Marii Dattelbaum i Ludwika Ciepielowskiego. Akt jak akt. Nic specjalnego do moich wiadomości nie wnosi o Panu Młodym poza faktem że pracował tez Bielsku-białej (wtedy samej Białej jeszcze). Czyli zasięg poszukiwań śladów po nim od Bielska po Lutowiska.
Liczyłam na coś nowego o Pannie Młodej i ... i znalazłam i nie. Bo o niej tylko tyle że adres zamieszkania ul. Smoleńsk, Klasztor Felicjanek. Wiek 24 lata (co mi się nie zgadza nic a nic)
Poczytałam o tym zakonie. Dowiedziałam się że Felicjanki poza sierocińcem prowadziły przygotowania do przejścia na katolicyzm osoby wyznania mojżeszowego, często wbrew rodzinie, ukrywając takie panienki.
Mam pewien trop zatem... mogę zacząć szukać- zdalnie- aktu chrztu Marii z okolic 1874 roku (data ślubu), w parafii do której należał zakon.
W spisie ludności Krakowa Maria na wpisaną datę urodzin jako 20.10. 1857 roku... z aktów jej dzieci znam imiona jej rodziców... na stronie Dattelbaum Family jest jej rodzina- informacja o Marii jest ode mnie- mam akt urodzenia Riwke Dattelbaum z 18.10.1857 roku, myślałam że to może ona...(przy chrzcie zmieniła imię zapewne), ale z danych zamieszczonych na Dattelbaum Family wynika że Riwka wzięła ślub i to nie z Ludwikiem...
Ech... wysłałam do Krakowa prośbę o akt chrztu Marii - może znajdą, może coś wyjaśni. Czekam dalej ... ciągle Marię spowija mgła tajemniczości... choć powolutku opada...
opada.... opada....opada...
Liczyłam na coś nowego o Pannie Młodej i ... i znalazłam i nie. Bo o niej tylko tyle że adres zamieszkania ul. Smoleńsk, Klasztor Felicjanek. Wiek 24 lata (co mi się nie zgadza nic a nic)
Poczytałam o tym zakonie. Dowiedziałam się że Felicjanki poza sierocińcem prowadziły przygotowania do przejścia na katolicyzm osoby wyznania mojżeszowego, często wbrew rodzinie, ukrywając takie panienki.
Mam pewien trop zatem... mogę zacząć szukać- zdalnie- aktu chrztu Marii z okolic 1874 roku (data ślubu), w parafii do której należał zakon.
W spisie ludności Krakowa Maria na wpisaną datę urodzin jako 20.10. 1857 roku... z aktów jej dzieci znam imiona jej rodziców... na stronie Dattelbaum Family jest jej rodzina- informacja o Marii jest ode mnie- mam akt urodzenia Riwke Dattelbaum z 18.10.1857 roku, myślałam że to może ona...(przy chrzcie zmieniła imię zapewne), ale z danych zamieszczonych na Dattelbaum Family wynika że Riwka wzięła ślub i to nie z Ludwikiem...
Ech... wysłałam do Krakowa prośbę o akt chrztu Marii - może znajdą, może coś wyjaśni. Czekam dalej ... ciągle Marię spowija mgła tajemniczości... choć powolutku opada...
opada.... opada....opada...
o worku co sie rozsupłał
Znów buszowałam na stronie FamilySearch... i wykopałam kilka potencjalnych przodków. Na razie są to potencjalni przodkowie ponieważ indeksacja mormońskich danych obciążona jest jedna zasadniczą wadą... często osoby indeksujące odczytują nazwiska w sposób tak przekręcony że trudno jest dojść o kogo chodzi... Zlecenie poszukiwania konkretnych aktów wysłałam już do ADT, ksiądz dyrektor potwierdził przyjęcie zamówienia... Zobaczymy co tym razem się trafi i ile z tych aktów faktycznie odnosi się do mojej rodziny.
"Zdalne" poszukiwania są trudne... ograniczone w możliwościach. Prawdopodobnie sama na miejscu znalazłabym więcej jednak póki moli mali "potomkowie" nie są osadzeni w przedszkolu skazana jestem na dobrą wolę pracowników różnych archiwów i różnych ludzi... Może to trwa dłużej, może muszę wracać do parafii po kilka razy w zależności co trafi się w indeksach ale... ale tak jest ciekawiej chyba...
No i ten dreszczyk emocji.. cóż tam ksiądz dyrektor znajdzie ponad to o co prosiłam.. a wiem że przejrzy pewnie całe księgi i wyłapie może coś czego ja w mormońskiej wyszukiwarce nie zakwalifikowałam jako zniekształcone nazwisko "CIEPIELOWSKI"...
zastanawiam się czy pisałam o poprzednich efektach wyszukiwania na FamilySearch?
Znalazłam kilka osób które wyglądały na rodzeństwo mojego prapradziadka... nazwiska przekręcone ale poza tym wszystko się zgadzało poza imieniem ojca... ale nazwisko matki i imię już tak... zastanawiałam się czy może prapraprababka owdowiała i ponownie pobrała jakiegos Ciepielowskiego (brata, kuzyna).
Jak przyszły metryki z Tarnowa tajemnica wyjaśniła się... osoba indeksująca spisała jako imię ojca dziecka imię dziadka... (w metrykach po łacinie podani są rodzice rodziców). To jeszcze jestem w stanie zrozumieć... ale jak jedna dziewczynka o trzech imionach stała się bliźniaczkami? Tego nie rozumiem...
Może przyjęty przez Genetekę system weryfikacji spowalnia trochę pojawianie się nowych indeksów, może jest to dodatkowa praca weryfikatora ale mam wrażenie że takich błędów daje się uniknąć, I Wydaje mi się że nie ma problemu z przeinaczaniem nazwisk... zdaje sobie sprawę że dla Amerykanina polska pisownia to prawie chiński ale my na codzień borykamy się z zapisem nazwisk po rosyjsku , niemiecku i w łacinie i jakoś radzimy sobie... a jak nie to konsultujemy...
a może się czepiam. W końcu znalazłam to czego szukałam mimo przekręceń i błędnych danych.
... Chyba się czepiam.. w końcu Ciepla zamiast Ciepielowski to niewielka zmiana a imię ojca Adalbertus zamiast Dysma to też drobiazg... ech... Idę do potomków... pooglądać Świnkę Peppę.
"Zdalne" poszukiwania są trudne... ograniczone w możliwościach. Prawdopodobnie sama na miejscu znalazłabym więcej jednak póki moli mali "potomkowie" nie są osadzeni w przedszkolu skazana jestem na dobrą wolę pracowników różnych archiwów i różnych ludzi... Może to trwa dłużej, może muszę wracać do parafii po kilka razy w zależności co trafi się w indeksach ale... ale tak jest ciekawiej chyba...
No i ten dreszczyk emocji.. cóż tam ksiądz dyrektor znajdzie ponad to o co prosiłam.. a wiem że przejrzy pewnie całe księgi i wyłapie może coś czego ja w mormońskiej wyszukiwarce nie zakwalifikowałam jako zniekształcone nazwisko "CIEPIELOWSKI"...
zastanawiam się czy pisałam o poprzednich efektach wyszukiwania na FamilySearch?
Znalazłam kilka osób które wyglądały na rodzeństwo mojego prapradziadka... nazwiska przekręcone ale poza tym wszystko się zgadzało poza imieniem ojca... ale nazwisko matki i imię już tak... zastanawiałam się czy może prapraprababka owdowiała i ponownie pobrała jakiegos Ciepielowskiego (brata, kuzyna).
Jak przyszły metryki z Tarnowa tajemnica wyjaśniła się... osoba indeksująca spisała jako imię ojca dziecka imię dziadka... (w metrykach po łacinie podani są rodzice rodziców). To jeszcze jestem w stanie zrozumieć... ale jak jedna dziewczynka o trzech imionach stała się bliźniaczkami? Tego nie rozumiem...
Może przyjęty przez Genetekę system weryfikacji spowalnia trochę pojawianie się nowych indeksów, może jest to dodatkowa praca weryfikatora ale mam wrażenie że takich błędów daje się uniknąć, I Wydaje mi się że nie ma problemu z przeinaczaniem nazwisk... zdaje sobie sprawę że dla Amerykanina polska pisownia to prawie chiński ale my na codzień borykamy się z zapisem nazwisk po rosyjsku , niemiecku i w łacinie i jakoś radzimy sobie... a jak nie to konsultujemy...
a może się czepiam. W końcu znalazłam to czego szukałam mimo przekręceń i błędnych danych.
... Chyba się czepiam.. w końcu Ciepla zamiast Ciepielowski to niewielka zmiana a imię ojca Adalbertus zamiast Dysma to też drobiazg... ech... Idę do potomków... pooglądać Świnkę Peppę.
poniedziałek, 7 stycznia 2013
Dziś o miłosci "wychodzonej"
Na miłość czasem trzeba poczekać kilka lat... czasem zakochamy się w kimś i musimy poczekać aż dorośnie lub aż zechce na nas spojrzeć.
Do najstarszej siostry mojej Babci przychodził młody człowiek... przychodził ale Monika nie bardzo była zainteresowana... przychodził i do kolejnej siostry czyli mojej Babci. Franek zauważył wtedy o 6 lat młodszą siostrę Moniki, kilkuletnią dziewczynkę. Zażartował trochę że się z nią ożeni skoro Monika go nie chce... coś jakoś zaiskrzyło i ... mijały lata a on przychodził, przyszła wojna a on czekał. Olusia urosła, dojrzała i ... pobrali się w 1949 roku. Franek "wychodził sobie" tę miłość...
Małe sprostowanie. Po konsultacji z Mamą okazało się że Franek powiedział, że miłości miłościami ale jakby miał się ożenić to tylko z Olą.
a druga historia to sytuacja odwrotna.. gdzieś w rodzinie było zdjęcie na którym prawdopodobnie jako znajoma była Aleksandra Szafrańska - śpiewaczka operowa... i mały chłopiec w krótkich spodenkach... Po latach chłopczyk stał się mężczyzną, oficerem i mimo 13 lat różnicy między nim a Aleksandrą, pobrali się....
Moje życie to może mniej spektakularna historia ale mój obecny mąż poznał mnie gdy miałam osiem lat... już wtedy "wpadłam" mu w oko... Ja pierwszy raz zauroczyłam się nim mając lat 13... a od 15 roku życia jestem z nim... połowę swojego życia. Choć bywa rożnie, i mamy za sobą kilka burz... jedną naprawdę poważną mam nadzieję że będziemy szczęśliwi razem.. jak Franek z Olusią, czy Jerzy z Aleksandrą.
Do najstarszej siostry mojej Babci przychodził młody człowiek... przychodził ale Monika nie bardzo była zainteresowana... przychodził i do kolejnej siostry czyli mojej Babci. Franek zauważył wtedy o 6 lat młodszą siostrę Moniki, kilkuletnią dziewczynkę. Zażartował trochę że się z nią ożeni skoro Monika go nie chce... coś jakoś zaiskrzyło i ... mijały lata a on przychodził, przyszła wojna a on czekał. Olusia urosła, dojrzała i ... pobrali się w 1949 roku. Franek "wychodził sobie" tę miłość...
Małe sprostowanie. Po konsultacji z Mamą okazało się że Franek powiedział, że miłości miłościami ale jakby miał się ożenić to tylko z Olą.
a druga historia to sytuacja odwrotna.. gdzieś w rodzinie było zdjęcie na którym prawdopodobnie jako znajoma była Aleksandra Szafrańska - śpiewaczka operowa... i mały chłopiec w krótkich spodenkach... Po latach chłopczyk stał się mężczyzną, oficerem i mimo 13 lat różnicy między nim a Aleksandrą, pobrali się....
Moje życie to może mniej spektakularna historia ale mój obecny mąż poznał mnie gdy miałam osiem lat... już wtedy "wpadłam" mu w oko... Ja pierwszy raz zauroczyłam się nim mając lat 13... a od 15 roku życia jestem z nim... połowę swojego życia. Choć bywa rożnie, i mamy za sobą kilka burz... jedną naprawdę poważną mam nadzieję że będziemy szczęśliwi razem.. jak Franek z Olusią, czy Jerzy z Aleksandrą.
niedziela, 6 stycznia 2013
Miłość niespełniona
Od dłuższego czasu przymierzam się do zapisywania historii rodzinnych. Wczorajszy mail od Waldka o miłosnych zawiłościach w życiu jego Babci spowodował że w pamięci odżyła historia Funi i jej miłości i poświęcenia...
Funia czyli Stefania była jednym z 14 dzieci (mam udokumentowane istnienie dziewięciorga, reszta czeka jeszcze na odkrycie). Myślałam długo że była najstarsza, ale nie, okazuje się że była mniej więcej czwartym lub piątym dzieckiem Marii i Ludwika. Starsze rodzeństwo wyszło z domu a widocznie Stefania jak najstarsza w domu pomagała matce. W jej życiu pojawił się narzeczony... prawdopodobnie urzędnik C.K., który do pracy został powołany do Wiednia. Przed wyjazdem oświadczył się i został przyjęty. Funia miała zapewne do niego dojechać, jak się urządzi- tak przypuszczam.... jednak pech chciał, że jej matka zapadła w śpiączkę cukrzycową i Funia nie mogła zostawić matki i gromadki rodzeństwa... została. Narzeczony słał jej z Wiednia suknie, trzewiczki, czekał. Matka nie zdrowiała, on czekał. Czekali długo skazani jedynie na listy... aż w końcu narzeczony zakończył swój pobyt w Wiedniu. Jechał pociągiem, wracał do Funi. Mieli się w końcu pobrać bo matka obudziła się ze śpiączki i nie stało juz nic na drodze do ich szczęścia poza tymi kilometrami. Niestety los okazał się podły.. narzeczony nie dotarł nigdy do ukochanej... zmarł nagle w pociągu.
Funia zgorzkniała z żalu. Z serdecznej i ciepłej kobiety na wiele lat przeistoczyła się w oschłą i surową stara pannę... wszyscy w rodzinie darzyli ja wielkim szacunkiem ale i bali się jej surowego spojrzenia. Na szczęście czas uleczył rany zadane sercu... żal i gorzkość ulotniły się z czasem i Funia znów stała się ciepłą i serdeczną Ciotką uwielbianą przez zieńciów jej siostry, przez wnuki jej rodzeństwa. Była mistrzynią kuchni... wujowie mojej matki aby wkupić się w jej łaski i "wyżebrać" jakieś smakołyki potrafili na kolanach do niej się udawać i całować ją po rękach.... a ona surowa , zawsze prosta jak struna z kameą i wiszącymi kolczykami zawsze uległa urokowi owych "żebraków" i podała coś dobrego.
Umarła jako panna ale otoczona rodziną dla której poświęciła swoją miłość.. a ja mimo że urodziłam się długo po jej śmierci znam smak jej smakołyków bo zostało kilka przepisów...
Funia czyli Stefania była jednym z 14 dzieci (mam udokumentowane istnienie dziewięciorga, reszta czeka jeszcze na odkrycie). Myślałam długo że była najstarsza, ale nie, okazuje się że była mniej więcej czwartym lub piątym dzieckiem Marii i Ludwika. Starsze rodzeństwo wyszło z domu a widocznie Stefania jak najstarsza w domu pomagała matce. W jej życiu pojawił się narzeczony... prawdopodobnie urzędnik C.K., który do pracy został powołany do Wiednia. Przed wyjazdem oświadczył się i został przyjęty. Funia miała zapewne do niego dojechać, jak się urządzi- tak przypuszczam.... jednak pech chciał, że jej matka zapadła w śpiączkę cukrzycową i Funia nie mogła zostawić matki i gromadki rodzeństwa... została. Narzeczony słał jej z Wiednia suknie, trzewiczki, czekał. Matka nie zdrowiała, on czekał. Czekali długo skazani jedynie na listy... aż w końcu narzeczony zakończył swój pobyt w Wiedniu. Jechał pociągiem, wracał do Funi. Mieli się w końcu pobrać bo matka obudziła się ze śpiączki i nie stało juz nic na drodze do ich szczęścia poza tymi kilometrami. Niestety los okazał się podły.. narzeczony nie dotarł nigdy do ukochanej... zmarł nagle w pociągu.
Funia zgorzkniała z żalu. Z serdecznej i ciepłej kobiety na wiele lat przeistoczyła się w oschłą i surową stara pannę... wszyscy w rodzinie darzyli ja wielkim szacunkiem ale i bali się jej surowego spojrzenia. Na szczęście czas uleczył rany zadane sercu... żal i gorzkość ulotniły się z czasem i Funia znów stała się ciepłą i serdeczną Ciotką uwielbianą przez zieńciów jej siostry, przez wnuki jej rodzeństwa. Była mistrzynią kuchni... wujowie mojej matki aby wkupić się w jej łaski i "wyżebrać" jakieś smakołyki potrafili na kolanach do niej się udawać i całować ją po rękach.... a ona surowa , zawsze prosta jak struna z kameą i wiszącymi kolczykami zawsze uległa urokowi owych "żebraków" i podała coś dobrego.
Umarła jako panna ale otoczona rodziną dla której poświęciła swoją miłość.. a ja mimo że urodziłam się długo po jej śmierci znam smak jej smakołyków bo zostało kilka przepisów...
piątek, 4 stycznia 2013
Święta, świeta i już nowy rok mamy.
W zabieganiu codziennym utknęłam... praca, święta, sylwestrowy wyjazd itp. Zupełnie nie miałam głowy do pisania... dziś po przejechaniu 275 km z Jarosławia pod Grójec tez ledwo na oczy patrzę... ale "czytaczom" wypada coś podrzucić...
W Święta człowiek zerkając na dodatkowy talerz na wigilijnym stole silą rzeczy ucieka myślami do tych po których zostaje taki pusty talerz... ze zdziwieniem uświadomiłam sobie że za rodzinę uważam kilka osób które rodzina nie były a jednak były tak ważnymi osobami w życiu moim , moich rodziców i dziadków iż o nich pierwszych pomyślałam.
Wszyscy wiemy że nie więzy krwi ale więzy uczuć są czymś trwałym ... jednak prawo jest prawo i jest bezduszne bo.. chciałabym zająć się odtworzeniem prostej linii pochodzenia najlepszej przyjaciółki Babci ale... nie mam jak interesu prawnego ani żadnego innego w tym by wyciągnąć jej metryki i akty a jej rodzina nie bardzo jest tym zainteresowana (znów wchodzę na grząski temat żydowskiego pochodzenia)... jednak przyjaźń Szani i mojej Babci Gigi jest nieodłączną częścią historii mojej rodziny. Najśmieszniejsze jest to że szukając jakichkolwiek informacji o ojcu Szani trafiłam na wzmiankę iż jako dziecko wraz z bratem i ojcem przebywał w Jaśle w tych samych latach w których w Jaśle przebywali dziadkowie mojej Babci. Dział się to zanim urodziła się moja prababka, ale jej rodzeństwo już po ziemi chodziło, a że Jasło mieścina niewielka a w okolicach 1890 roku raczej większa nie była to sadzę że dziadkowie Gigi i Szani mogli się znać chociaż z widzenia, mogli spotykać się w tym samym sklepie, mijać się na ulicy...
Ta zbieżność czasu i miejsca wcale mnie nie zdziwiła... Szania była "czarownicą" kto wie może już wtedy los splótł ze sobą te dwie rodziny...
A Szania cóż... istota niesamowita. I z racji fizjonomii, intelektu, właściwości lekko nadprzyrodzonych (dodatnia pływalność-budowa ciała powodująca iż osoba z taką cechą unosi się na wodzie jak korek), czasem jasnowidząca, i niezwykle charyzmatyczna...
a o tym jak Szania i moja Babcia ocaliły Gomułkę innym razem...
W Święta człowiek zerkając na dodatkowy talerz na wigilijnym stole silą rzeczy ucieka myślami do tych po których zostaje taki pusty talerz... ze zdziwieniem uświadomiłam sobie że za rodzinę uważam kilka osób które rodzina nie były a jednak były tak ważnymi osobami w życiu moim , moich rodziców i dziadków iż o nich pierwszych pomyślałam.
Wszyscy wiemy że nie więzy krwi ale więzy uczuć są czymś trwałym ... jednak prawo jest prawo i jest bezduszne bo.. chciałabym zająć się odtworzeniem prostej linii pochodzenia najlepszej przyjaciółki Babci ale... nie mam jak interesu prawnego ani żadnego innego w tym by wyciągnąć jej metryki i akty a jej rodzina nie bardzo jest tym zainteresowana (znów wchodzę na grząski temat żydowskiego pochodzenia)... jednak przyjaźń Szani i mojej Babci Gigi jest nieodłączną częścią historii mojej rodziny. Najśmieszniejsze jest to że szukając jakichkolwiek informacji o ojcu Szani trafiłam na wzmiankę iż jako dziecko wraz z bratem i ojcem przebywał w Jaśle w tych samych latach w których w Jaśle przebywali dziadkowie mojej Babci. Dział się to zanim urodziła się moja prababka, ale jej rodzeństwo już po ziemi chodziło, a że Jasło mieścina niewielka a w okolicach 1890 roku raczej większa nie była to sadzę że dziadkowie Gigi i Szani mogli się znać chociaż z widzenia, mogli spotykać się w tym samym sklepie, mijać się na ulicy...
Ta zbieżność czasu i miejsca wcale mnie nie zdziwiła... Szania była "czarownicą" kto wie może już wtedy los splótł ze sobą te dwie rodziny...
A Szania cóż... istota niesamowita. I z racji fizjonomii, intelektu, właściwości lekko nadprzyrodzonych (dodatnia pływalność-budowa ciała powodująca iż osoba z taką cechą unosi się na wodzie jak korek), czasem jasnowidząca, i niezwykle charyzmatyczna...
a o tym jak Szania i moja Babcia ocaliły Gomułkę innym razem...
Subskrybuj:
Posty (Atom)