czwartek, 30 kwietnia 2020

część II: Brzeg , Brzeg i ... PKP

Opadły emocje po wykładzie, drżące ręce i czerwone plamy na szyi i dekolcie to jedyny ślad po wykładzie. W bramie wyjściowej  zaczepia mnie pani która prowadziła wykład o kuchni przodków mówić kilka słów o tym jak podobał jej się ten wykład i ten  mój poprzedni o cmentarzach... jakie to było miłe.

Ale  efekt zobaczę po  powrocie bo wszystko jest nagrywane.
Powędrowałam do schroniska w celach regeneracyjnych. Tam w kuchni już trwały rozmowy i odprężenie przed integracja. Schodzimy znów grupa zajmując  upatrzony wczoraj narożnik. Rozmowy to tu to tam... nie pamiętam już kim i o czym w jakiej kolejności... znów Laury wino i mój ajerkoniak stoją nietknięte. Grupa się wykrusza. Dorota nie ma formy więc szybko odpada, inne dziewczyny tez dość szybko się ulatniają... nonie ma co ukrywać. Intensywny dzień wykładowy męczy. Ogarniam resztki naszego stołu i przenoszę "niedopitki" na stół prezydialny przy którym zasiada nasz uroczy i elokwentny, aż dziw berze że taki nieśmiały, Zbyszek ze swoją żoną- uwielbiam ich cięty dowcip, oraz najważniejsze na świecie zaplecze techniczne czyli Maciek i Paweł.
Przysiadam się tak na chwilkę proponuje bez przekonania mój ajerkoniak  i... no nareszcie ktoś chce spróbować bo już bałam się, że będę targać do domu pełna butelkę.  Zbyszek polewa  ciut nieśmiało ale po wstępnym posmakowaniu odwagi przybywa i cała sztuka polega na tym by wiedzieć KIEDY skończyć nalewać. Doskonale się rozumiemy no bez słów prawie...  Zbyszek z żoną snuja cudne opowieści  i słucham z niekryta przyjemnością. Oczywiście wiemy KIEDY należy uzupełnić szkło (no dobra kolorowe kieliszki z plastiku). Maciej opierał się ajerkoniakowej słodyczy  ale po mało przyjemniej rozmowie  - obowiązki organizatora-  trunek okazał się idealnym pocieszaczem... i jakoś tak niepostrzeżenie butelczynka wyschła, sala opustoszała. A ja zdając sobie sprawę jaka moc miał trunek z niepokojem zerknęłam na zegarek z obawy o niedzielną elokwencję Zbyszka.

Kolejny dzień bo dość krótkiej nocy miał być długi, bardzo długi....
Zbyszek w pełnej  gotowości świeżutki - ani śladu ajerkoniakowych efektów ubocznych - ufff za to  w krużgankach minęła mnie pędząca , odziana w skórzaną kurtkę, księżna. Mimo pośpiechu po chwili sunęła w pełnej gali po sali głównej na zaszczytne honorowe miejsce.
Kolejne wykłady i warsztaty zaskakująco szybko dobiegły do końca i nadszedł ten czas kiedy trzeba było się pożegnać... i znów Maestro Zbyszek zagrał na emocjach... łzy ciurkiem leciały, ze śmiechu , ze wzruszenia znów ze śmiechu... jak się żegnałyśmy z Margolką to obie przez tego  konferansjera całe byłyśmy zapłakane.

Tak byłam zaaferowana  konferencją,że przegapiłam najazd "borowików" na dziedziniec i pojawienie się premiera... a kiedy wychodziliśmy na obiad już było po wszystkim.  Znów pyszny obiad. Znów rozmowy przy stolikach. A potem żwawo do schroniska po rzeczy i na pociąg.

Jechałyśmy całą Genewą (Genealożki Warszawskie)  do Warszawy. Najpierw do Opola gdzie wsiadałyśmy w pendolino.  Znów miałam bilet w innym wagonie ale cóż zrobić.

Kiedy w końcu obładowane umieściłyśmy się na swoich miejscach i pociąg ruszył to przeszłam  pół wagonu do dziewczyn. Stałam co prawda w przejściu ale zajęta rozmową mniej odczuwałam chorobę lokomocyjną.  W pewnym momencie pociąg stanął w lesie ... i stał i stał.... w miejscu gdzie nie było absolutnie zasięgu.  Gadałyśmy i czas leciał ale zaczęłam się martwić czy zdążę na pociąg do Radomia.  Udało mi się wysłać sms do męża z prośbą o sprawdzenie innych połączeń do domu. Czekamy... mija pół godziny,  trzy kwadranse, godzina. W końcu  po 70 minutach ruszamy...  Kasia w tym czasie zdążyła zindeksować kilka metryk, wymieniłyśmy się kilkoma istotnymi wiadomościami jak również wrażeniami z konferencji. Teoretycznie powinnam zdązyc na ostatni pociąg do domu. Wiem że Laura też z przygodami wróciła ale już jest a ja  już w dołkach startowych żeby na Zachodniej wyskoczyć z tobołami , znaleźć odpowiedni peron, kupić bilet... i wypadam  i sprawdzam peron i kupuje bilet i ... idę i słyszę że  pociąg do Radomia odjedzie nie z perony  6 a z  innego  to galop ale okazał się na moje szczęście że z bliższego ... w końcu siedzę w pustym pociągu, jak przyjemnie łomocze o trzęsie swojsko - żadnej choroby lokomocyjnej. Zdecydowanie ja nie nadaje się do nowoczesnych środków lokomocji. Pendolino i Intercity to zdecydowani nie dla mnie. Podobnie jak luksusowe auta... no muszę czuć całą sobą że jadę wtedy mój żołądek się nie buntuje.
Z trudem powstrzymuję powieki przed opadnięciem - tylko tego  trzeba żebym przespała stację.

Wysiadłam. Ufff. Mąż mnie odebrał... padam z  nóg ale tyle mam emocji w sobie. Jeszcze przez tydzień będę opowiadać każdemu podekscytowana o konferencji...

I już czekam na kolejną... tylko o czym tym razem opowiedzieć ?


Bardzo dziękuję organizatorom -Stowarzyszeniu  Opolscy Genealodzy
za kolejną możliwość spotkania tylu osób tak samo jak ja zakręconych
na punkcie genealogii.

Mam nadzieję, że spotkamy się już we wrześniu na siódmym Brzegu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz