środa, 27 lutego 2013

rozdzieleni...

Dziś historia z rodziny męża.

Przedwczoraj przyszły akty urodzenia jego Dziadka i ślubu Pradziadków.  Rozbawił mnie wpis a akcie urodzenia,że spóźniony meldunek z winy ojca. Cóż to są trzy lata i  dwa miesiące spóźnienia przy 15 latach opóźnienia rejestracji urodzenia mojego Dziadka.

W akcie ślubu pradziadków męża jest notka o rozwodzie z 1946 roku. Przypominało mi to tę historię...

Jan Górecki poślubił Helenę Gos 02.10.1932 roku w parafii Św. Michała na warszawskim Mokotowie, wcześniej urodził im się syn - Jerzy.
Przyszła wojna. Los ich rozdzielił. Jerzy z Matką zostali sami, Jan zaginął bez wieści. Nie wiem czy szukali siebie nawzajem, być może oboje zostali uznani za zmarłych  (spróbuje ustalić w Czerwonym Krzyżu czy były jakieś poszukiwania). Tak czy inaczej w 1946 roku uprawomocnił się rozwód. Helena sama z dzieckiem  związała się z Henrykiem Lewandowskim. Wyjechała do Bydgoszczy. Tam wzięła z nim ślub. Jerzy zyskał ojczyma. W latach '60 zaczął szukać ojca. Nigdy nie potwierdzono oficjalnie jego śmierci. Odnalazł stryja ojca w Wilanowie. Przez niego udało się i odszukać Jana. Spotkali się w 1968 roku. Jerzy przyjechał do Warszawy. Po spotkaniu wrócił do domu, a zaraz po jego powrocie przyszedł telegram o śmierci  jego ojca. Jan pochowany jest na cmentarzu w Wilanowie.

Jan też założył rodzinę. Związał się z Jadwigą. Dziś nie wiadomo czy Jan i Helena nie chcieli się odnaleźć czy los inny był im pisany, czy zwyczajnie mieli pecha.


wtorek, 26 lutego 2013

Co bym wzięła...?

Od kilku dni w kinach jest Syberiada Polska, jakiś czas temu w Trójce słuchałam audycji o Felicji Konarskiej, która jako dziecko przeżyła piekło wywózki, pobytu i powrotu do Polski. Zastanowiło mnie to jak wspomniała o tym ze :jeszcze mieli miód i masło" kilka tygodni po rozpoczęciu podróży.
Pozwolono się im spakować dość dobrze (dano i m dwie godziny co z relacji  innych było luksusem).
A gdyby dziś spotkałaby mnie taka sytuacja? Co dziś bym łapała (no poza dziećmi) w pośpiechu? Oczywiście złapałabym moja teczkę genealogiczną i ... dysk przenośny z danymi. Może pudełko ze zdjęciami rodzinnymi. A co więcej?
Rozglądam się po domu szukając co byłoby warte brania ze sobą... ukochana książka?  Pewnie złapałabym Biblię.. ale nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Same rzeczy użytkowe. Pewnie wzięłabym pierścionek po Babci...  miałam go na ślubie.
Stwierdzam że właściwie jestem wolnym człowiekiem.. mogę rozstać się z tym co mam.. to wszystko nie jest tak ważne... owszem żal byłoby mi książek, cześć z nich kupowała mi Babcia i dlatego są dla mnie ważne, ale nie tak by wahać się czy je wziąć...
Najcenniejsze teraz to te moje akty wygrzebane, wyszukane... tak . Najcenniejsza jest nasz przeszłość.
Dlatego ani rozbiory ani wywózki ani inne restrykcje nie zgładziły  tego narodu... bo przechowywaliśmy pamięć o poprzednich pokoleniach o historii, bo te pamięć braliśmy ze sobą i przekazywaliśmy kolejnemu pokoleniu.

Pamięć...

Pamięci tych którzy nie wrócili...

poniedziałek, 25 lutego 2013

o kolejności czyli przodek nie mój...

Podstawowa zasada genealoga- nie ma dróg na skróty.
Wiem wiem znam ją i choćby dlatego  nie  przypisuje sobie  do rodziny braci de Laurans przybyłych do Polski w XVIII wieku. Wszystko wskazuje, że tak , są to moi przodkowie, ale dopóki w papierach się nie potwierdzi nie wykluczam innej opcji.
 Ze strony Ojca tez chwilowo czekam na dokumenty bo coś mi się nie do końca zgadza.
Z poszukiwaniami w męża rodzinie też mogłabym już dojechać do XVIII wieku bo wszystko wskazuje, że  to ta rodzina jednak nie mogę opierać się na domysłach...
Niby taka mądra jestem a jednak chciałam sobie "doszyć" przodka...
Na początku mojej przygody z genealogi dostałam "pakiet startowy" od Teściowej. Znalazła w swoich dokumentach i dokumentach po jej  Mamie kilka aktów stanu cywilnego osób z rodziny. Głownie akty zgonu (kopie brane aby mieć podkładkę w pracy że się było na pogrzebie).  Na ich podstawie  Ustaliłam że prapradziadek męża nazywał się Franciszek Górecki i poślubił Małgorzatę... Wiedziałam że rzecz się działa w Warszawie.
Oczarowana odkryciem Geneteki rzuciła się w wir szukania, zapominając ze może lepiej byłoby po kolei. Wyciągnąć akty urodzenia, ślubu... ale jak tu się oprzeć pokusie? No jak? Na początku jest się rządnym sukcesów i to bardzo. I sukces się pojawił. Wynik wyszukiwania wskazał że w przedziale lat mnie interesujących zawarto w Warszawie w parafii Św. Stanisława na Woli ślub  pomiędzy Franciszkiem Góreckim i Małgorzatą (Stańską). Akt uzyskałam z Archiwum i próbowałam dalej. Mimo że z aktu wynikało że oboje byli  tutejsi to nigdzie po nich śladu nie było.. Porzuciłam ten watek poszukiwań i skupiłam sie na innych licząc ze w Warszawie trafi się w końcu coś o Franciszku Góreckim ...

Były to początki poszukiwań więc było mało aktów, i wydawalo mi się, że ogarniam całość. Do czasu. Kiedy w końcu za sprawą książki  Małgosi  Nowaczyk  postanowiłam założyć karty rodziny... wyszły wtedy białe plamy w wiedzy.. zaczęłam je powoli uzupełniać. Dziś przyszły dwa akty ze Smyczkowej... i ...i w zasadzie wszystko się zgadza ale ... powinnam |szukać Franciszka i Małgorzaty z Kiszelów, nie ze Stańskich.
Szukam więc dalej. Krok po kroczku. Powolutku. Bez pośpiechu. Akt po akcie.
Nie poganiam Henryka Aureliusza- może się objawi w księgach meldunkowych.  Czekam. Może faktycznie Jan Jach prapradziadek męża to ten sam który poślubił Antoninę Utnicka w Petrykozach i będę mogła dopisać do drzewa to co ustaliłam do tej pory ... ale poczekam.
Krok po kroku... wszystko się rozplącze, rozsupła, wyjaśni.

Zmieniamy lokalizację...

Chwilowo na Podkarpaciu i w Małopolsce  mam przestój techniczny- zwyczajnie muszę poczekać albo na nowe indeksy albo na wrzucenie do sieci zdigitalizowanych dokumentów z Krakowa... więc  teraz przerzucam się w kierunku pogranicza Warmii i Mazur, Kujaw, Pomorza i Mazowsza... czyli rodzina męża.
Jestem tu dość "opóźniona" w poszukiwaniach bo jak już wspominałam przed zrobieniem porządków wydawało mi się że mam dużo więcej danych... Przejrzałam część dokumentów i wysyłam dziś wnioski do archiwów (AP Włocławek i AP Mława). Lada dzień przyjdą akta ze Smyczkowej (brakowało mi formalnie dokumentów  ale dane z nich miałam ... ale jak robić wszystko jak trzeba to robić).

Mam tylko jeden malutki problemik.. z aktu ślubu Pradziadka męża wynika że zarówno on jak i jego wybranka byli urodzeni w tej parafii (czyli św. Stanisława na Woli) ale jak na razie nie ma ich w dostępnych dokumentach... i zupełnie nie wiem jak to ugryźć.

Wysłałam też wniosek  o kilka aktów do AP Radom.  Może ruszę ciut z rodziną Taty...
Więc chwilowo czekam... znowu. Nie ma co się spieszyć. Przeskakiwanie pokoleń skończyć się może dojściem do nie tych przodków o których nam chodzi....

niedziela, 24 lutego 2013

Nowy wystrój wnętrz

Jak czytelnicy się zorientowali zapewne poczyniłam pewne zmiany.
Mam nadzieję że nowy wystrój się podoba.

Miałam chwilę i mogłam się tym zająć...

Wracam do papierkowej roboty -niestety całkowicie odległej z perpsektywy genealogicznej.
Choć kto wie ... może jakiś potomek będzie szukał śladu po mnie na podstawie deklaracji VAT-7.
No to dziś podpiszę się ładnie, piórem...

Kuzyni...

Mój Ojciec miał sześcioro rodzeństwa, Mama troje. Znam Wszystkich moich kuzynów. Z jednej i drugiej strony. Z większością utrzymuje dobre kontakty. Jest nas wszystkich kuzynów ze strony Ojca dwanaścioro  ze strony Mamy dziewięcioro.  Niestety stwierdzam że z czasem te kontakty jakby tracą na intensywności , sile.. rozchodzimy się po świecie. Co raz trudniej jest zgromadzić nas w jednym miejscu i czasie. Ostatnia Wielka Wigilia była chyba w 1992 roku . Kiedy zjechało się całe rodzeństwo Ojca.
Po drodze pojawiają się różne rodzinne konflikty i niesnaski ale na szczęście mamy w rodzinie dobrego Ducha. Najstarsza siostra Taty, bezdzietna niestety, wie wszystko co dzieje się w rodzinie. Dba o to byśmy się spotykali. Organizuje rodzinne spotkania w składzie jak największym w danej chwili.  Skrzykuje nas - bratanków i siostrzeńca jak tylko któreś z tych co mieszkają dalej pojawi się w Warszawie (nawet przelotem tylko- spotkanie na lotnisku). Pamięta o naszych urodzinach, Zna nasze dzieci.  Scala nas. Nie pozwala zapomnieć  przesyłając zdjęcia.  Od strony Mamy  nie ma takiego opiekuna rodzinnego... może po trosze ja nim jestem ale wiele mi jeszcze brakuje mi do Marci i jej zaangażowania. Chyba czas to zmienić...

Ale w sumie nie o moim pokoleniu miałam pisać... Ja znam swoich kuzynów, znam ich dzieci, chociaż ze słyszenia partnerów.

Gorzej sprawa się ma z kuzynostwem rodziców... o ile ze strony Mamy znam chociaż kuzynostwo mieszkające w Polsce z okazji przykrych - pogrzeb, a resztę znam dzięki sieci i telefonom tak ze strony Taty- NIC. Kompletna czarna dziura. W zeszłe Zaduszki poznałam stryjecznego brata Ojca i jego rodzinę. Na cmentarzu w Białej Rawskiej. O reszcie rodziny nie wiem nic i tak naprawdę nie wiele więcej wie i Ojciec czy nawet nasz dobry rodzinny duch- Marcia.

W rodzinie zabrakło takiego "opiekuna". Czasy tez były inne. Brak telefonów, maili i duże stosunkowo odległości dzielące rodzinę a może też chęć pozostawienia za sobą przeszłości spowodowały że rodzina Ojca jest dla mnie białą kartą...

Szkoda.

Mam nadzieję że uda mi się zadbać o to  aby moje dzieci znały swoich kuzynów (siostra męża dba o to by było ich wystarczająco dużo). Jak na razie znają się wszyscy.  Mam nadzieję, że uda mi się też poznać chłopców z dziećmi moich kuzynów. Jak na razie nie mieli ku temu okazji... ale może to się zmieni.

Planowany jest rodzinny zjazd tego lata. Pierwszy od "Wielkiej Wigilii". Odeszło dwóch braci Taty ale przybyło też ośmioro dzieci... Czy uda się nas zebrać wszystkich ? Ciekawa jestem...


piątek, 22 lutego 2013

Skończyłam- uff

Skończyłam spisywac pochowanych na cmentarzu w Łukcie.. ufff
Jedyne 1353 osoby....
Idę spać w związku z tym.


wtorek, 19 lutego 2013

Pamięć... w koglu-moglu

Dalej spisuje dane z nagrobków z cmentarza w Łukcie. Powoli pojawiają się nazwiska osób znanych mi kiedyś... Dziś dojechałam do pochówków z 1995 roku.  Grób Franka,  człowieka, który  był częstym gościem swego czasu w moim domu rodzinnym.  Rodzice kolegowali się (to chyba trochę za duże słowo ale innego nie bardzo mogę się doszukać) z nim i jego rodziną. Mój ojciec był ojcem chrzestnym ich syna- mojego rówieśnika.  Uważano na wsi, że dziecko przyjmuje cechy po chrzestnych, a mój ojciec "warszawiak" zaradny, gospodarz, "mechanizator i postępowiec" (pierwszy traktor we wsi i pierwsza toaleta w domu we wsi) i co najważniejsze w tamtejszych standardach- nie pijący!!! I chyba coś jest w tej ludowej prawdzie... bo chrześniak ojca jest bardzo zaradnym  gospodarzem mimo przeciwności losu i faktycznie alkohol  go nie ciągnie.
Dziwne co pamiętamy o ludziach. Co widzimy jako dzieci. Pana Franka twarz pamiętam mgliście... ale pamiętam olbrzymie  dłonie- jak bochny chleba (dosłownie).  Pamiętam jakieś wieczorne siedzenie w naszej kuchni. Chciałam kogel- mogel. Kubek z żółtkami z cukrem i łyżeczka od herbaty przechodził z rąk do rąk i każdy po kolei chwilę kręcił... kubek dotarł do Franka. Pamiętam te olbrzymie dłonie usiłujące złapać tę  dla niego mikroskopijną łyżeczkę... zakręcił trzy razy i było gotowe...

Pamiętam  zbieranie porzeczek. Mamy w ogrodzie kilkanaście krzewów czarnej- porzeczki. Wyjątkowa stara odmiana bardzo plenna, nie chorująca, zawsze jest ich za dużo. Franek z żoną przyjechali zebrać trochę dla siebie. Rozłożyli płachtę pod krzewem postukali w gałęzie i już... po zbieraniu.

Pamiętam wspólne robienie kiełbasy. Wcześniej musiało być świniobicie, ale to nie u nas. U nas na strychu była wędzarnia. Na stole w kuchni  były przygotowywane kiełbasy. Stała wielka (może zwyczajna ale w moje pamięci jest wielka) maszynka do mielenia mięsa z nadziewarką... Samej procedury robienia nie pamiętam, ale pamiętam że dano nam dzieciom (mi, synowi Franka oraz moim kuzynom) zrobić dziecięce kiełbaski. Były mniejsze i nie były w długim pęcie tylko po dwie tak więc zawisły najwyżej  na samym drągu do zawieszenia...  Towarzystwo  dorosłych  pilnowało wędzenia a my dzieciarnia poszliśmy spać.
Mi wydaje się że Mama mnie obudziła ale może to było rano... Niestety za mocny ogień spalił całe wędzenie.. zostały tylko te nasze dziecięce kiełbaski. Nie miałam świadomości jak wielka to była strata.. byłam dumna że zrobiliśmy takie fantastyczne kiełbaski że tylko one przetrwały... smakowały bosko!!! Bo rodzice uznali dziecięce prawo własności do tych "niedobitków".

Pamiętam dlaczego pan Franek umarł... Przed Wielkanocą sadził ziemniaki i zasłabł na polu. Mieszkająca niedaleko pielęgniarka szybko rozpoznała stan przedzawałowy i kazała mu jechać do szpitala. Powiedział że na Wielkanoc do szpitala się nie położy. Zmarł w Niedzielę Palmową. Pamiętam pogrzeb. Całą klasa poszliśmy najpierw do domu .. w końcu kolegą z klasy stracił ojca.  Pamiętam histerię nad grobem jednej z jego 6 córek... i  tę powagę jego wtedy 13 letniego syna. Syna wyczekanego i ukochanego. Spadła na jego barki odpowiedzialność za Matkę, gospodarstwo, siostry.... podołał. Zawsze byłam pełna podziwu dla jego siły ducha. Rywalizowaliśmy w szkole podstawowej ze sobą. Zawsze we dwoje byliśmy najlepsi. Nawet kiedy poszliśmy do szkół średnich On do technikum ja do liceum to i tak potrafił co semestr podpytać jaką mam średnią... niestety nie mamy kontaktu ... szkoda.

Wracam do spisywania... obawiam się że teraz będzie coraz więcej takich dygresji... coraz więcej nazwisk na cmentarzu które nie są anonimowe... wrosłam trochę w te tereny... tak zapuściłam korzonki... wspomnień.

WYKAZ NAZWISK po mężu (po mieczu)

Wykaz nazwisk rodziny męża po mieczu:


Bukmakowski
Cziarra
Czarnecki
Humięcka
Jach
Jastrzębski
Jurkiewicz vel Jurkowicz
Klimkowski
Krajnik
Olszewski
Pawłowski
Pilarek
Rawski
Rudzyński
Sobiecha
Sowiński
Witkowski
Wittlinger
Wolf
Skaleński
Świtajski
Zabłotny

WYKAZ NAZWISK po mężu (po kądzieli)

Wykaz nazwisk rodziny  męża po kądzieli

Bramorska
Gajewski
Gaworecka
Górecki
Gos (Goss) vel Gass
Kępka
Kiszel
Konopczyński vel Konopieński vel Konopka
Kulczyk vel Kowalczyk
Lichocki
Maciejewska
Makowski
Noskowicz
Oliński
Płaszański
Słok
Sociński
Stachowicz
Suwalski
Szczepankowski
Szymański

Śledź vel Śledziak
Wachowicz
Wiśniewska
Woźniak
Wudarczyk
Żebrowski

WYKAZ NAZWISK po kądzieli

Wykaz nazwisk mojej rodziny  po kądzieli pojawiają się nazwiska:


Babiana
Bernacka
Bienenfeld
Burian
Ciepielowski (Ciepielewski)
Dattelbaum (vel. Dylska)
Dabiński
Goldmann
Gołofit
Gutwiński (Gucwiński)
Ilnicka
Korcyl
Korczyński
Kornblum
Kamiński
Kosiba
Kunz
de (du) Laurans
Pabis
Pajkert (Paykert, Peykert)
Powierza
Samuel
Stygar
Szenin (Schonin)
Szostak (Schostak)
Szafrańska
Stec
Wachulska
Wasserberger
Wilczkiewicz
Wojewski
Wroński
Zachacz (Żachacz)
Zozuliński


WYKAZ NAZWISK po mieczu

Wykaz nazwisk mojej rodziny po mieczu.

ADAMCZYK
BATOR
BOGUCKI
DĄBROWSKI
JANUSZEK
JELEŃ
PAKUŁA
PODLASKA
RADZYMIŃSKI
SZCZUR
SZAMOT/SZAMOTA
WNUK???
WIŚNIK
WOJTAŚ

niedziela, 17 lutego 2013

Kulinarnie... dla pani Joli

 Za sprawą  komentarza na Fb zdecydowałam się że dziś jeszcze dorzucę mały smakowity kąsek ...

Pamięć o ciotkach, Babciach czy Mamach najbardziej "nachodzi" nas w okolicy świąt wraz ze smakiem z przeszłości... Mamy w swoich notesach, zeszytach czy segregatorach przepisy przekazywane jak najdrogocenniejszy skarb.. bo nim są. Cóż jest cenniejszego niż smak mazurka, placka drożdżowego czy bułeczki niezmieniony od lat...
Zbliża się Wielkanoc.. 40 dni Wielkiego postu przeleci w oka mgnieniu i znów będziemy komponować dania na Święta.

Dla mnie nie ma ich bez orzechowego mazurka Funi.  Jest prosty, nieprzesłodzony, i unikalny. nigdy i u nikogo nie jadłam takiego. Kruchy spód a na nim  masa ze zmielonych orzechów, cukru, piany z białek i kakao...  Kakao daje gorzkawy posmak, piana z orzechami tworzy wilgotne wnętrze ukryte pod skorupką.

Nie ma też Świąt bez ciasta drożdżowego. Moja mama latami nie dotykała się drożdży bojąc się ich zwyczajnie. Do czasu aż Babcia nie mogła już do nas przyjechać na Świta bo jej stan zdrowia nie pozwalał.. i jak t Święta bez drożdżowego? Bez makowca? Jak to?
Babcia wysłała Mamie przepis. Napisany jak dla ignoranta kulinarnego choć moja Mama nim na pewno nie jest...  I udało się. Cisto wyszło. Dało sie okiełznać... a przepis jest rewelacyjny i zawsze wychodzi...

Wspominałam tez bułeczki Funi.  Mini chałeczki drożdżowe konieczne posypane czarnuszką lub kminkiem...

Są też przepisy owiane tajemnicą... Mama z dzieciństwa pamiętała że Babcia piekła dla Ojca torcik migdałowo- kawowy. Smaku nie pamiętała bo Ojciec zjadał cały sam. Babcia pytana o niego  twierdziła że nie pamięta... a ja sadzę, że nie chciała pamiętać bo przypominał jej nieudane małżeństwo... zakończone rozwodem.  Jednak mnie ten torcik nie dawał spokoju...  z Mamą ustaliłyśmy że były to bezowo- migdałowe blaty przełożone kremem maślano- kawowym... szukałam, szukałam i znalazłam. Zrobiłam go na imieniny rodziców... Był pyszny. Tym razem Mama miała szanse go posmakować.
A propos tradycji to Mam stworzyła swoją własną. Od dwudziestu  kilku lat rodzice urządzają wspólne imieniny. I Mama zawsze na nich podaje barszcz czerwony a do tego  małe pieczone pierożki  z kruchego ciasta  z farszem jak na uszka. Są boskie. Jedynym wyłomem od tradycji była moja osiemnastka... Mama ugięła się i zrobiła je na tę okazję...

Kuchnia też jest wyznacznikiem mieszania się kultur, tradycji w ramach jednej rodziny.  Przejmujemy cześć tradycji z domów naszych współmałżonków... W rodzinie męża było biednie więc kuchnia była skromna, prosta i niestety tłusta ale.. kilka przepisów podchwyciłam. Chętnie ucząc się czegoś nowego.
Żałuję że w Wigilijnym menu nie bardzo jest coś co by mogło sie pojawić bo Wigilie  były bardzo biedne i skromne.. a jedyna zupa owocowa nie ma szans zagościć na stole bo mój mąż nie uważa żadnej potrawy z owocami (poza deserem i to tez nie bardzo). Wyjątkiem jest schab w śliwkach zresztą tez z rodzinnego przepisu.

Śledząc też skąd pochodzą potrawy które jadamy w domu możemy wywnioskować skąd się wywodzimy...
Najlepsze jest właśnie Wigilijne dania ale te codzienne tez mogą nam dożo podpowiedzieć.. czy to kresowe ziemniaczane cudeńka, czy Wielkopolskie pyry z gzikiem.  Ech głodna się zrobiłam ...

A przepisy udostępnię ale tylko zaufanym odbiorcom na priv :-) w końcu to moja tradycja rodzinna.

Mazury zachodnie

Wychowałam się w małym  białym domku tzw. "kochówce" w malutkiej wsi na pograniczu Mazur Zachodnich. Warmii i Pomorza.
Znałam historie o tym "co tu Pani było za Niemca" i jednocześnie wiedziałam że to nie "za Niemca" a za  no właśnie za kogo... "za autochtona" bo czy to byli Prusowie, Mazurowie- nie wiem .. byli to ludzie stąd i utożsamiający się z tą ziemią nie wiem jak było z innymi terenami ale tu polskość była oczywistością choć formalnie używało się niemieckiego.

W sąsiedniej wsi w dużym domu trochę układem i wyglądem zbliżonym  do dworku, z pięknym misternie wykończonym ażurami w drewnie ganku zamieszkał brat Ojca. Urodzony "w czepku" szczęściarz, któremu paliwa zawsze zabrakło  przy samych beczkach z paliwem na podwórku (kiedyś w latach 80 tych paliwo było reglamentowane, nie wiem jak dokładnie to było z rolnikami ale wiem że jakiś był przydział miesięczny, a że jedyna stacja CPN był 17 km od domu więc daleko jak na jeżdżenie traktorem żeby zatankować.  Więc zapas zawsze był w beczkach  na podwórku.. na uboczu ale był). Nawet nie musiał nosić tego paliwa w kanistrze, wystarczyło  wąż podłączyć do beczki  i pompką chwile pomachać i już...
Ogólnie w życiu miał wiele szczęścia... pewnego dnia w jego domu pojawiła się grupka Niemców.. okazało się, że to dzieci właścicieli domu w którym mieszkał. Starsi już państwo.... z rozrzewnieniem patrzyli na dom dzieciństwa i wspominali.. wspominali jak przyszli Rosjanie i kazali im się wynosić- wygnali. Rosjanie zaczęli wymordowywać piękne zadbane krowy mleczne- dla zabawy- Dziadkowie tych że dzieci nie mogąc patrzeć na to stanęli w obronie bydła i przypłacili to życiem  (rozstrzelani) .
Rodzinę wywieziono...
Były to lata 90' XX wieku. Ci ludzie byli wysiedlani jako dzieci a z pamięci byli w stanie narysować plan domu z dokładnością do metra.. rozrysowywali wszystko.. łącznie z tym gdzie kto siedział przy stole.

Przywieźli tu tez swoje dzieci.. , przyjeżdżali kilka razy. Pożyczali rower na wsi i jeździli  oglądając ze smutkiem co się dzieje z ta ziemią. Ubolewali nad tym jak te tereny ubożeją, jak zarastają pola i pastwiska. Za ich dzieciństwa tu hodowało się bydło bo uprawa zboża była nieopłacalna- zbyt trudny teren, kiepskie ziemie. Po wojnie ziemię przejęły PGR-y które w latach 90' mimo inicjatywy pracowników którzy chcieli je przejąć trafiały do jakiś podejrzanych spółek, były rozkradane i niszczone.. a ziemia kawałek po kawałku zarastała lasem... Przez ostatnie 10 lat krajobraz zmienił się bardzo, a jaka to musi być zmiana z perspektywy  półwiecza?.. Relacje z dawnymi mieszkańcami domu stryja powoli wygasły.. za sprawą wieku chyba  dawnych mieszkańców. Ostatni raz byli około 10 lat temu.


A jak to ma się do szczęścia stryja? A no tak że "jego Niemcy" byli z RFN a "nasi"  z NRD...
Pewnego dnia zajechała taksówka ze starsza Panią, która  z wyraźnym wzruszeniem patrzyła na dom.. zadbany, tak jak całe gospodarstwo co jest niestety rzadkością.. tak jakby bieda była usprawiedliwieniem dla bałaganu i niechlujstwa i zaniedbywania wszystkiego. Na szczęście okazało się że taksówkarz zna jako tako  niemiecki i stał się tłumaczem.

Pani opowiadała o tym jak wyglądało obejście, że ogrodzone było Wysokim płotem tworząc zamknięty dziedziniec. Opowiadał, że  na podwórku stała "dieselmaschine" na torf, który był wydobywany niedaleko... (opowieść ta wyjaśniła genezę prostokątnych zbiorników "za PGR-owskim polem"  .. domyślaliśmy się, że tu był wydobywany torf ale nie wiedzieliśmy po co).  W miejscu gdzie obecnie jest łazienka był pokój tej Pani... nigdy więcej nie przyjechała.. szkoda bo była w czasie kiedy byłam w szkole i nie miałam okazji jej poznać a teraz miałabym o co pytać.


Jak poplątane są losy tego terenu.. terenu o tożsamości lekko zagubionej .. sponiewieranej.  Dwoistość przynależności narodowościowej powodowała tragedie... ci bardzo niemieccy zostali  "wyrzuceni" ci mniej zostali otoczeni nowymi mieszkańcami i tez nie czuli się dobrze a ci nowi często nie doceniali tego co zastali na miejscu.

Kolejna fala przyjezdnych to tzw. "alianci" czyli napływ środowiska artystycznego z Warszawy w okolice Jonkowa i Kawkowa w latach 80' i 90'.. i w ten sposób ciągle są jacyś "obcy" ciągle brak tu korzeni...
Ciągle nie ma ciągłości historycznej.. ciągle buduje się nową społeczność spychając w niepamięć tych co byli..
może uda mi się coś ocalić w indeksach , na cmentarzach... ale to kropla w morzu zapomnienia.




Chrzest Marii

Akt chrztu Marii dotarł.. acz po drodze utknął w spamie więc obgryzłam paznokcie z niecierpliwości niepotrzebnie.
Niestety z uwagi na rangę wydarzenia, czyli pozyskanie kolejnej duszy dla Kościoła w kacie najistotniejsze jest kto tę dusze pozyskał a nie czyja ta dusz jest.. i niestety nic nowego sam akt nie przyniósł poza imieniem sprzed chrztu. Więc Maria pierwotnie była Anną Dattelbaum. Na chrzcie przyjęła imiona Maria Józefa.

Przejrzę jeszcze raz  spisy ludności z Krakowa. Może znajdę Marię pod jej dawnym imieniem...
Ale to musi poczekać... aż skończę indeksować groby cmentarza w Łukcie. W końcu doba ma tylko 24 godziny i nijak nie idzie tego rozciągnąć.

środa, 13 lutego 2013

Przyjaźń 4 pokoleń

Wczoraj dowiedziałam się o śmierci Mamy tzw "przyjaciela"rodziny... Dożyła 85 lat, doczekała się kilku prawnucząt i sądzę że miała piękne życie... Jej odejście uświadomiło mi dobitnie jak przyjaźń jest silnym  wiązem łączącym ludzi...
Moja Mama stwierdziła że musi pojechać na pogrzeb bo Zośkę znała od dzieciństwa- ja całe życie.. a tak naprawdę nie wiemy jak to się stało że Zośka i jej mąż Zygmuś, wspominana tu Szania oraz moja Babcia stali się przyjaciółmi... Kiedy urodziły się im dzieci spędzali wakacje razem nad Serwami... Dzieci Zośki i Zygmusia, dzieci Szani i mojej Babci rosły razem nawiązując przyjaźnie trwające do dziś.. Potem Serwy zamieniono na Isąga, a teraz na Morąg.
Co roku nad tymi jeziorami pojawiała się grupa ludzi wychowanych razem którzy przyjeżdżali ze swoimi dziećmi a teraz z wnukami... Ja byłam częścią tej wielopokoleniowej przeplatanki.. i postaram się zrobić co w mojej mocy by moi synowie jako już  4 pokolenie tę przyjaźń kultywowali..
Bo ile jest rodzin gdzie na jednym obozowisku wakacje spędzają Nestorzy rodów dobrze po osiemdziesiątce, ich dzieci w wieku około sześdziesiątkowym, ich dzieci  czyli 30-40 latkowie i ich dzieci ... a za chwilę najstarsi z ostatniego pokolenia mogą stać się rodzicami... Wszystko w jednym miejscu.
Co roku spędzam chociaż kilka dni w towarzystwie tych ludzi.. rodziny obrosły znajomymi i "przyległościami". Każde pokolenie przywozi swoich przyjaciół i tak kolejna grupa ludzi jest wsysana w tę rodzinę i powoli zaciera się ta granica kto jest rodzina a kto nie... i dopiero  kontrola sanepidu, który nie wierzył że 60 namiotów to nie jest biwak zorganizowany  tylko rodzinny zjazd, wymusiła spisanie tych zależności...
Już został rozesłany termin kolejnych wakacji nad jeziorem... już zastanawiam się na ile uda mi się pojechać i kto będzie...

Przyjaźń.. czasem silniej niż więzy krwi splata ludzkie losy... A najpiękniejsze w tej wielopokoleniowości jest to że Ci którzy odchodzą zostają w opowieściach snutych wieczorami, we wspominkach, w gestach i podobieństwie ich potomków,  w zwyczajach i tradycjach... I to jest cudowne. Bo I p. Zosia i Zygmuś mimo że  już nieobecni  będą  tam ... jak byli co roku.

środa, 6 lutego 2013

przemślenia przy zagniataniu chleba

Od kilku dni znów piekę chleb... nie za pomocą jakiejś wymyślnej maszyny ale w zwyczajnym piekarniku, na zakwasie...  Zaczęłam znów po dwóch latach przerwy (noworodek a potem maluch  plus starsze dziecko dość istotnie burza wszelkie harmonogramy i trudno trzymać się czasu wyrastania, odgazowywania itp.). Do powrotu do tego miłego acz pracochłonnego zajęcia pchnął  mnie Urząd Skarbowy skutecznie mimo że bezpodstawnie blokując mi konto bankowe i pozbawiając mnie bez środków do życia. Nie miałam za co kupić chleba ale zawsze w domu mam zapasy żywności w tym mąki (różne rodzaje) i suche drożdże gdyby zachciało nam się pizzy na obiad albo czegoś innego.  Tak więc początkowo piekłam chlebek drożdżowy zanim  dojrzał mi zakwas a teraz właśnie wyrasta mi pszenny bochenek na zakwasie... i tak sobie rozmyślałam ze ani moja Mama ani Babcia chleba nie piekły w domu. Mama na pewno nie a Babcia może jakieś wykwintne bułki, chałki czy tym podobne wypieki ale nie zwykły powszedni chleb... Jej Matka też nie. Była żoną bankiera, powodziło się jej i nie musiała... a czy jej Matka piekła? tez nie sądzę...
Od strony matecznej Babki rodzina była raczej zamożna od pokoleń... Babcia opowiadała o święceniu jedzenia na Wielkanoc, kiedy nie chodziło się z symbolicznym koszyczkiem tylko pakowało się wszystko co miał być na stole na wozy i wiozło do poświęcenia...

Od strony Taty  nie zachowała się chyba pamięć o pieczeniu chleba w domu choć pewno przed wojną mógł być wypiekany w domu... ale tego nikt nie pamięta... Siostra ojca pamięta jednak historię z chlebem związaną. Chyba około 1950 roku chleb był reglamentowany. Dwaj bracia ojca zostali wysłani po chleb do kolejki. Do domu wrócili bez chleba i bez pieniędzy bo w chwili gdy podawano im chleb za który zapłacili ktoś im go wyrwał. Wrócili  zapłakani że nie sprostali zadaniu na co ich Babci ich "pocieszyła" tym że poprzedniego dnia był taki tłum i kocioł w tej kolejce po chleb że kogoś zadeptano.

Chleb... najcenniejsza rzecz... "chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj" modlimy się do Boga,  żyjemy o chlebie i wodzie, chleb nigdy się nie nudzi, na obczyźnie tęsknimy za jego smakiem.

W obozach , gettach czy  w łagrach chleb był tym minimum żywieniowym.
Mój "przyszywany" Dziadek przeżył Dachau. wspomina całkiem dobrze ten czas bo nawet przytył... jako "poznańska pyra" wychowany w porządku szybko zauważył że Niemcy lepiej traktują tych więźniów którzy  mają zadbane ubranie, są czyści. Wiedział, że cenni są tzw funkcyjni i zgłosił się do pracy w stolarni udając że ma doświadczenie mimo że stolarnie znał tylko "z widzenia".
Zauważył coś jeszcze.. w trakcie wydawania racji chleba wydający strażnik wywoływał numer więźnia dla którego jest ta racja. Ale co któryś numer podawał dwukrotnie, wystarczyło tylko to wychwycić i zgłosić się po tę rację.

Chleb... zaraz będę rozgrzewać piekarnik...  cały dom będzie pachniał.... a ten dźwięk przy krojeniu chrupiącej skórki... ech...
Poza genami to jest to co łączy nas z poprzednimi pokoleniami... chleb nasz powszedni.