wtorek, 19 marca 2013

Stefania Kossowska

 Nie lubię "plagiatować" ale tym razem pozwole sobie na takie lenistwo i zacytuje w całości artykuł znaleziony przypadkiem... na stronie http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=64225 

Mam nadzieję że autor nie pogniewa się na mnie :-)

 

 

Stefania Kossowska. Niezłomna Stefanides

Urodziłam się we właściwym czasie, bo całe moje dzieciństwo i młodość przeżyłam w dwudziestoleciu niepodległej Polski… To był czas ogólnej euforii, właściwie mogę powiedzieć, szczęścia – wspominała Stefania Kossowska. Pisarka – mistrzyni literackich miniatur, redaktor i publicystka „niezłomnej” antykomunistycznej emigracji.


Piotr Lisiewicz
Niezłomna Stefanides

Po 1 września 1939 r. służąca spakowała walizkę adwokata Stanisława Szurleja, do której włożyła miód, który lubił jeść na śniadanie, oraz srebrne lisy jego żony. Mecenas wybierał się na rozprawę do Lublina. Zabrał ze sobą żonę i córkę Stefanię. Miód rozlał się na lisy, a rozprawa nie odbyła się, bo skończyła się niepodległa Polska.
„Urodziłam się we właściwym czasie, bo całe moje dzieciństwo i młodość przeżyłam w dwudziestoleciu niepodległej Polski… To był czas ogólnej euforii, właściwie mogę powiedzieć, szczęścia” – wspominała Stefania Kossowska. Pisarka – mistrzyni literackich miniatur, redaktor i publicystka „niezłomnej” antykomunistycznej emigracji, resztę życia poświęciła temu, by idea niepodległej Polski przetrwała w polskiej myśli i kulturze.
W Warszawie wpisano ją za to do „czarnej księgi cenzury”. Do PRL ani III RP nie przyjechała nigdy. „To jest w moim pojęciu wyraz mojego przywiązania do kraju, że ja go chcę zachować w mojej pamięci takim, jaki był” – tłumaczyła.
Szczupak i wino Kornela Makuszyńskiego
Stefania Kossowska urodziła się 23 września 1909 r. we Lwowie. „Złodzieje, oszuści, defraudanci” – tak opisywała ludzi, którzy w dzieciństwie bywali w jej rodzinnym domu. Jego częścią była bowiem kancelaria ojca, wybitnego adwokata.
Najbliższymi przyjaciółmi ojca byli pisarze Kornel Makuszyński i Adolf Nowaczyński. Miała więc jako dziecko kontakt z klasykiem dziecięcej literatury. „Serwus Stefanides” – zwracał się do niej. Zapamiętała obyczaje kulinarne i trunkowe autora „Awantury o Basię”. „Ile razy przychodził Makuszyński do moich rodziców, czekał na niego Chambertin, który specjalnie lubił” – wspominała w londyńskich „Wiadomościach”. „Gdy tylko wino się zjawiło, tak się zręcznie zakręcał, że jedna butelka nie wiadomo kiedy znajdowała się pod jego krzesłem, aby wyłączne prawo do niej było zabezpieczone. Raz zauważył, że widzę jego manewry i bezwstydnym mrugnięciem porozumienia zrobił ze mnie wspólnika”. Dzięki temu pozyskała wartościową życiowo wiedzę: „Nie miałam wtedy jeszcze tego głębokiego szacunku dla burgunda, jakiego nauczyło mnie życie, ale myślę, że Makuszyńskiemu zawdzięczam pierwszy krok do wtajemniczenia”.
Kiedy indziej ojciec od wdzięcznego klienta dostał żywą rybę: szczupaka-kolosa. „Nie wiedząc, co z nim zrobić, posłał go Kornelowi, o którym było wiadomo, że go nie zmarnuje” – wspominała. Ten nie tylko że uporał się z uśmierceniem i zjedzeniem ryby, ale jeszcze poświęcił jej felieton w „Kurierze Warszawskim”.
Ojcu, związanemu z endecją, wiele czasu zajmowały sprawy polityczne. Był obrońcą Wojciecha Korfantego, Stanisława Mackiewicza, Stanisława Strońskiego, a także Wincentego Witosa w procesie brzeskim. Wspominała, jak przywiózł Witosa do ich domu, gdy został on zwolniony z więzienia.
Z kolei matka, Jadwiga z Ciepielskich, miała talent muzyczny. „W młodości miała bardzo piękny głos i namawiali ją, żeby poświęciła się operze, ale nie zrobiła tego” – pisała. Przyjaźniła się ze śpiewaczką Stanisławą Szymanowską, siostrą Karola, i całą rodziną Szymanowskich.
Dmowski i Goldfarb w jednej kancelarii
„Czytałam od najwcześniejszego dzieciństwa bez przerwy… Nie pamiętam prezentów innych poza książkami. Może tam kiedyś jakąś lalkę dostałam” – mówiła w filmie zrealizowanym w 1996 r. dla TVP, z którego spisana opowieść ukazała się w 2006 r. w specjalnym numerze pisma „Archiwum Emigracji” (Zeszyt 1–2), poświęconego jej osobie. „Przeczytałam »Quo vadis«. Mogłam wtedy mieć dziewięć lat czy osiem, nie wiem, coś takiego… Pomyślałam sobie, że już więcej w życiu nie mogę równego przeżycia oczekiwać” – wspominała jedną z pierwszych lektur.
Uczyła się w Gimnazjum Rzepeckiej w Poznaniu oraz w Gimnazjum im. Słowackiego w Warszawie, która stała się najważniejszym miastem jej młodości. Wspominała wybitnych przedwojennych nauczycieli – historyka prof. Henryka Paszkiewicza, prof. Ignacego Wieniewskiego
– tłumacza „Iliady” – czy księdza Edwarda Szwejnica.
Czytanie wierszy Skamandrytów było w jej pokoleniu sięganiem po obrazoburczy owoc zakazany. „Nasza pensjonarska miłość do Wierzyńskiego była w pełni platoniczna. Gdyśmy sobie w czasie lekcji wyrywały pod ławkami jego »Wiosnę i wino« czy »Wróble na dachu«, zdaje się, że żadna z nas nie wiedziała, jak autor tych wierszy wygląda, a nawet ile ma lat. Pierwszy raz zobaczyłam Wierzyńskiego, gdy moja przyjaciółka, Halina, wychodziła za niego za mąż – więc już było za późno” – żartowała po latach na wieczorze poety.
Ojciec był endekiem, jednak w domu obok narodowego „Prosto z mostu” były także skamandryckie „Wiadomości Literackie”. Partyjnym kolegom narażał się, zatrudniając wśród współpracowników Żydów. „W kancelarii ojca za ścianą mijało się dwóch aplikantów, jeden nazywał się Dmowski, drugi Goldfarb. A wiekowy stryj-kanonik, wielbiciel poezji, zdolny cale poematy cytować z pamięci, swój list z dalekiej prowincji rozpoczynał krzyżykiem, reszta zaś była o Tuwimie, właśnie z zachwytem odkrytym” – opowiadała.
Urodziłam się we właściwym czasie
W gimnazjum myślała o tym, by pójść na studia na medycynę, ale w końcu, idąc śladami ojca, zdecydowała się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Przez jeden semestr studiowała też język francuski w Lozannie. Nie skończyła studiów, wciągnęło ją pisanie. Pierwszą praktykę odbyła w piśmie „Bluszcz”. Było to najstarsze polskie pismo kobiece, z XIX-wieczną tradycją. „Byłam oczywiście taką dziewczynką do posyłek, bo tam robiłam herbatę, ale mogłam widzieć, jak się pracuje” – wspominała.
Potem jako sprawozdawca sądowy i reporter współpracowała z „Wieczorem Warszawskim” i „ABC”, teksty podpisując panieńskim nazwiskiem Stefania Szurlejówna. Pierwszym poważnym tytułem było endeckie „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, do którego skierowały ją „wszystkie związki przynależności, tradycji i przyjaźni”. Projekt powstania pisma omawiany był w ich domu, miało ono konkurować z „Wiadomościami Literackimi” Grydzewskiego. Robiła wywiady z pisarzami i twórcami kultury – m.in. Marią Kuncewiczową, Zofią Nałkowską, Karolem Szymanowskim, Michałem Choromańskim czy Piotrem Perkowskim. Pisała też recenzje książek, reportaże i krótkie opowiadania, z których wiele zyskało uznanie. Reportaż „Dwa Wilna” Stanisław Cat-Mackiewicz przedrukował w wileńskim „Słowie”, w cyklu „Najlepszy artykuł tygodnia w prasie polskiej”.
Hitler, Beck i romans na Sycylii
W 1938 r. wyjechała jako korespondent „Prosto z mostu” i codziennych pism endeckich do Rzymu. Na Wielkanoc odbywała się tam kanonizacja nowego polskiego świętego – Andrzeja Boboli. Do Rzymu przyjechał minister Józef Beck, a po nim… Adolf Hitler.
Niesamowity nastrój tamtych dni wspominała: „Przerzucałam się w swych opisach z Bazyliki św. Piotra, gdzie oklaski zrywały się trzepotem tysięcy rąk na widok niesionego w lektyce papieża, do przygód polskich pielgrzymów… A tymczasem ulice obrastały we wspaniałe dekoracje, jakimi Rzym miał witać Hitlera. Orły rzymskie zaludniły Via del Impero, a nowe kolumny i ozdoby, podrobione mistrzowsko, jak to tylko Włosi umieją zrobić, na spatynowany marmur, zmieniały miasto z dnia na dzień”. Przy okazji wizyty Becka była w Palazzo Venezia na przyjęciu u Mussoliniego.
Do Rzymu przyjechali w tym samym czasie Mieczysław Grydzewski i Adolf Nowaczyński. Ten ostatni, choć znany z ostrych politycznych felietonów w prasie endeckiej, pisał także do „Wiadomości Literackich”. Grydzewski zaprosił Nowaczyńskiego, a z nim Stefanię do restauracji. Zaproponował jej napisanie reportażu do „Wiadomości Literackich” z wizyty Hitlera, co było dla młodej autorki niebywałym awansem. Nowaczyński śmiał się, że Piaseckiego w tej sprawie udobrucha. Nie zgodziła się, reportaż zamieściła w „Prosto z mostu”.
Opisując Włochy, trafiła na Sycylię, do Palermo i pięknej miejscowości Taormina. Był tam akurat znajomy Stefanii – malarz Józef Natanson, który mieszkał w Paryżu, a zarobkowo obwoził po Sycylii wycieczki. W Taorminie poznał ją ze swoim kolegą malarzem – Adamem Kossowskim, asystentem na Akademii Sztuk Pięknych.
„Wspólnie jeździliśmy po Włoszech… Byliśmy w Asyżu dłuższy czas – dwa tygodnie. I w końcu we Florencji na Ponte Vecchio postanowiliśmy się pobrać” – wspominała finał romantycznej podróży. Przy jej relacjach z Włoch w „Prosto z mostu” pojawiły się rysunki jej przyszłego męża.
Pobrali się w końcu 1938 r. Ślub ku zaskoczeniu przyjaciół nie odbył się w Warszawie, a w miejscowości Okrzeja, w kościele, który malowidłami ozdabiał Kossowski.
Dekorator Berii i stracone rocznice ślubu
„Człowiek nie bardzo wierzył, że to jest wojna, i że ona potrwa, i że coś wielkiego się stało” – wspominała 1 września 1939 r. Po pierwszym bombardowaniu ojciec, który miał wyznaczoną rozprawę w Lublinie, postanowił tam pojechać. Zabrał ze sobą akta sprawy. Wybrała się tam razem z nim i matką. Do Lublina nigdy nie dojechali. Przez Rumunię i Francję dotarli do Wielkiej Brytanii.
Tymczasem Adama aresztowali sowieci. Trafił, podobnie jak brat, do łagru. On przeżył, brat nie. Dostał wyrok pięciu lat obozu. Uratowała go umiejętność malowania. Strażnicy przynosili mu zdjęcia swoich rodzin i kazali na ich podstawie rysować portrety bliskich. Pewnego razu dostarczono mu kredki oraz tektury i kazano ozdabiać kolejowy wagon. Zrobił piękne dekoracje, za co dostał obozowy rarytas – puszkę kompotu z gruszek. Jak się okazało, w wagonie tym wydany miał być obiad dla Berii.
Po uwolnieniu ciężko chory przeszedł z armią Andersa szlak do Iranu i Palestyny, skąd odesłano go na leczenie do Wielkiej Brytanii. Tam spotkał się ze Stefanią. Przez jego wywózkę nie zdążyli spędzić ze sobą nawet pierwszej rocznicy ślubu, za to teraz spędzili czwartą…
Choroba długo jeszcze dawała o sobie znać. „Minęło jednak kilka lat zanim mógł malować i jeszcze kilka, nim zdobył sławę wybitnego rzeźbiarza” – pisał w „Archiwum Emigracji” Mirosław Supruniuk. W czasie, gdy Adam siedział w łagrze, Stefania z obawy o niego publikowała teksty pod panieńskim nazwiskiem, m.in. w „Wiadomościach Polskich”, „Polsce Walczącej” i „Dzienniku Polskim”. Pracowała też jako referent literacki w wojennym Ministerstwie Informacji.
W Londynie zamieszkali w pensjonacie, gdzie każdy miał swój pokój, a obsługa i kuchnia były wspólne. Jednym z sąsiadów był poeta Stanisław Baliński. „Pamiętam, jak siedział z kocem na plecach na schodach, którymi wszyscy chodzili tam i z powrotem na górę, i pisał swój piękny »Poranek warszawski«” – wspominała.
Tuwim – polityczny idiota, Słonimski – bezpieczny bohater
„Tuwim, polityczny idiota, był zaczarowany komunizmem i Rosją. Pisał pięknie po polsku, to wszystko, co mogę powiedzieć o Tuwimie, polskim patriocie. Słonimski to z kolei, według mnie, »bezpieczny bohater«, który tak się ustawia, żeby niczym nie ryzykować” – tak opisywała powojenną postawę obu literatów w czasach PRL w wywiadzie dla „Kultury Niezależnej” z 1989 r. (nr 50).
Szczególnie surowo oceniała zachowanie zaraz po wojnie tego drugiego, notabene mentora Adama Michnika: „Pozostał w Londynie jako dyrektor reżymowego Instytutu Kultury Polskiej, później uciekł stąd na parę lat do UNESCO i wrócił do Polski dopiero po śmierci Stalina, kiedy już mu nic w Polsce nie groziło. Stał się w kraju bohaterem młodzieży, znanym opozycjonistą i jako opozycjonistę podejmowano go po latach w Londynie”.
Sama Kossowska po wojnie została sztandarową postacią emigracji „niezłomnej”, wykpiwanej przez reżimowe media w PRL, ale także opozycjonistów pragnących reformować socjalizm. „Jesteśmy na emigracji nie dlatego, że nam się za granicą klimat więcej podoba, tylko dlatego, że nam się nie podoba obca okupacja i jej rządy w kraju” – pisała w londyńskich „Wiadomościach” redagowanych przez Grydzewskiego, których została stałym współpracownikiem. Prowadziła w nich rubrykę „W Londynie”, podpisywaną pseudonimem Big Ben. Pisała w niej o londyńskiej architekturze, historii i zwyczajach.
Jej współpraca z Radiem Wolna Europa rozpoczęła się, gdy ogłosiło ono konkurs na esej „Dlaczego nie wracam do kraju?”. Zwyciężyła. Zapewniło jej to stałą współpracę z rozgłośnią. Oraz miejsce w „czarnej księdze cenzury” w PRL.
Była zwolenniczką twardej, niepodległościowej linii wyznaczonej przez Grydzewskiego, a po jego śmierci jej strażniczką. Krytykowała tych, którzy od niej odchodzili. „Powrót Cata Mackiewicza to sprawa jego ambicji politycznych — zrobiono go tu na emigracji premierem, ale nikt tej nominacji nie brał poważnie. Mackiewicz tak się nadawał na premiera, jak… Szkoda słów”. I inna podobna opinia: „Kuncewiczowa jest z tych, co to są zawsze z każdym rządem. Chciała wrócić do swojego domu w Kazimierzu, chciała żyć wygodnie, jeździć za granicę, dostawać nagrody”.
Przeciwstawiała ich postawie tych, którzy nie poszli na ustępstwa: „Byli wśród nas ludzie, którzy po prostu nie mogli fizycznie znieść izolacji od swego kraju. Taki był Zygmunt Nowakowski, taki był Adam Ciołkosz – oni aż do końca nie mogli sobie znaleźć w Anglii miejsca, żyli tu jak na Marsie, ale byli twardzi, nie wrócili”.
Gdy w Londynie powstał pomysł odsłonięcia pomnika katyńskiego, protestowała przeciwko temu, że nie ma na nim informacji o sprawcach zbrodni. „Więc jaki byłby cel dzisiaj takiego półprawdziwego pomnika? Łatwo mogłoby się zdarzyć, że wdowy, rodziny, koledzy ofiar Katynia i delegacje niepodległościowych organizacji spotkałyby się pod pomnikiem z delegacją reżymu warszawskiego, a może nawet sowieckiej ambasady” – pisała w „Tygodniu Polskim” 19 lutego 1972 r.
Klarowna, bezpretensjonalna, nieprzekupna
Od 1969 r. redagowała londyńskie „Wiadomości” na przemian z Michałem Chmielowcem w zastępstwie ciężko chorego Grydzewskiego. Po śmierci Chmielowca w 1974 r. przejęła całkowicie redagowanie pisma.
„Przyznaję się, że książka ma ciężki grzech wobec mody dzisiejszych czasów: jest czarującą lekturą, która sprawia czytelnikowi przyjemność, ale może i to państwo wybaczą i poprą moją kandydaturę” – mówiła o książce Zdzisława Czermańskiego „Kolorowi ludzie” i zdanie to wiele mówi o jej własnym stylu i warsztacie krytyka.
Nazywano ją mistrzynią literackich miniatur. Jej wspomnienie o Grydzewskim było tego stylu znakomitym przykładem. Jak pisała, niektóre anegdoty o roztargnieniu redaktora skupionego tylko na „Wiadomościach” mogłyby być sprzedane jako „gagi” filmowe. Gdy potrącił go na pasach samochód, Grydzewski zerwał się i zaczął przepraszać przerażonego kierowcę i pytać, czy przypadkiem nie uszkodził mu auta, oraz zapewniać, że może pokryć ewentualne szkody. Z kolei w Szwajcarii uprzedzająco grzeczny redaktor podał przez okno wysiadającemu podróżnemu walizki stojące w korytarzu. Jak się potem okazało, należały do innych pasażerów.
Gdy w jednym z południowych krajów Grydzewskiego pogryzły komary, kupił w aptece świecę do ich odstraszania. Na drugi dzień wrócił ze skargą, że świeca nie pomogła, choć cały się nią natarł.
Z kolei jadąc w podlondyńskiej kolejce, zwykł on robić korektę tekstów. Zajęty tym bez reszty zbywał zagadującego go współpasażera tłumaczeniem, że nie rozumie po angielsku. Dopiero po dłuższej chwili doszły do jego świadomości słowa: „Panie redaktorze, przecież ja cały czas mówię po polsku. Jestem zecerem z pana drukarni”.
„Klarowna, bezpretensjonalna, nieprzekupna publicystyka Kossowskiej” – oceniał ją pisarz Tadeusz Nowakowski, chwaląc ją za to, jak „przypalantowała” „dwóm ignorantom, beniaminkom nadwiślańskiego Ubekistanu”. Także krytyk Jan Fryling zwracał uwagę na związek między jej stylem pisania a wyznawanymi wartościami: „Nie każdy dostał od losu, jak pani Kossowska, styl własny, jasny i bogaty, słownik bardzo zasobny a oszczędny, instynkt diagnosty, pozwalający jej odgadnąć, gdzie źródło zła czy dobra”. Na emigracji ukazały się wybory jej opowiadań, felietonów i wspomnień: „Jak cię widzę, tak cię piszę”, „Mieszkam w Londynie”, „Galeria przodków”, „Przyjaciele i znajomi”.
Fryling pisał o nich „Nieraz myślę o tym, jak bardzo wzbogaciłaby się nasza wiedza o Wielkiej Emigracji, gdybyśmy wiedzieli, jak wyglądał dzień i otoczenie takich jak Mickiewicz i Słowacki, Lelewel i Czartoryski, jakie bardziej ziemskie sprawy toczyły się, gdy spod chmur dolatywał szczęk oręża”.
Aktualność niebezpiecznie szybko się starzeje
Jako redaktor „Wiadomości” broniła ich przed reformatorami, którzy chcieli zmienić ich linię programową. Gdy zarzucano jej, że są one głosem odchodzącego pokolenia, odpowiadała: „No to co?”. I dodawała, że odchodzące pokolenie ma prawo „mieć pismo, jakie mu się podoba, bez robienia ustępstw”.
Starała się ustalić, co takiego wartościowego jest we współczesności, że wynoszona jest na piedestał. „Kultura to dorobek ludzkości, składany przez wieki, warstwa po warstwie. Dzieła Homera i Tołstoja, Balzaka i Szekspira, Monteverdiego i Beethovena, Skopasa i Cezanne’a – należą do przeszłości; wszystkie książki poświęcone historii i sztuce to »zwrot ku przeszłości«” – pisała („Wiadomości”, 1971, nr 41). I pytała: „Cóż nasza teraźniejszość może temu przeciwstawić? […] Aktualność niebezpiecznie szybko się starzeje”.
Jeden ze szkiców poświęciła książce brytyjskiego pisarza Philipa Gibbsa „Wolność nie ma ceny”. Powieść pokazywała prawdę o krzywdach Polski – zbrodniach Niemców i Rosjan, Katyniu, Powstaniu Warszawskim, Jałcie. Pisała o autorze: „Nawet gdyby nie było wiadomo, do jakiego pokolenia należy Gibbs, ukazałoby to szlachetny liberalizm, który zrodzony w XIX w. dogorywał od pierwszej wojny, by zginąć gwałtowną śmiercią za naszych czasów”.
W tym „niewspółczesnym” systemie wartości mieściło się „współczucie dla uciśnionych, podziw dla dzielnych, tolerancja dla wrogów i zrozumienie dla wszystkich, te anachroniczne uczucia, które dzisiaj jeszcze się gdzieniegdzie błąkają, nieśmiałe, niepewne, zduszone”.
Szczęście z blondynem i ewolucja socjalizmu
Gwałtownie polemizowała z tymi, którzy twierdzili, że z twardo antykomunistycznej linii „Wiadomości” nic nie wynika. „Co ma np. wynikać z artykułu Pragiera o Sołżenicynie? »Literaturnaja Gazieta« ma wydać numer poświęcony jego twórczości? Władze sowieckie mają zmienić swój stosunek do niego?” – ironizowała.
Nie wierzyła w przepowiadanie przyszłości, bo – jak powtarzała – za jej życia żadna modna przepowiednia się nie sprawdziła. „»Rzutowanie w przyszłość« jest zawsze czytaniem ze szklanej kuli, czy chodzi o »szczęście z blondynem«, czy o ewolucję socjalizmu” – odpowiadała na modny sposób myślenia.
Tłumaczyła, że zadaniem pisma literackiego jest bronić swoich wartości, a nie wróżyć z fusów i zmieniać je, gdy zawieje wiatr. Od rzekomych zysków wynikających z ustępliwości wolała tradycyjnych czytelników, dla których pismo było „może jedynym nieraz łącznikiem między dzisiejszym życiem i wspólną przeszłością”.
Za najważniejsze zadanie literatury emigracyjnej uznawała to, by „pisała o tym, o czym w Kraju nie wolno pisać, by pisała tak, jak tam pisać nie wolno, a także by – jako jedyny powołany do tego świadek – utrwaliła nowe, zdumiewające, egzotyczne formy życia Polaków-emigrantów na kilku kontynentach wolnego świata”.
W ten sposób ratować ma ona ciągłość polskiej niepodległej kultury. A praktyczny pożytek z tej pracy? „Może »późny wnuk« kiedyś te książki wydobędzie z »emigracyjnej szuflady« i – jeśli przetrwają próbę czasu, jeśli zasłużą – włoży je na półki, obok innych tomów literatury ojczystej” – wyjaśniała.
Herbertów dwóch
W 1944 r. wśród niezbyt jeszcze licznych Polaków w Wielkiej Brytanii rozeszła się sensacyjna wieść: do stacjonującego w Szkocji 14. Pułku Ułanów wstąpił na ochotnika młodziutki, wywodzący się z ziemiańskiej rodziny Anglik, Auberon Herbert. Uzyskał on na to zgodę od brytyjskich władz wojskowych. Kossowska opisywała jego historię: zdecydował się on na ten krok, powołując się na tradycję sympatii angielskich katolików dla Polski. W tym na słynnego pisarza Gilberta Keitha Chestertona. Herbert walczył jako polski żołnierz w Normandii, chciał nawet jako spadochroniarz wylądować w Polsce. Ale losy wojny potoczyły się inaczej…
O polskie sprawy postanowił więc walczyć w inny sposób. W 1958 r. ufundował Nagrodę „Wiadomości”. „Od Herberta do Herberta” – tak zatytułowana jest książka Kossowskiej o nagrodzie „Wiadomości”. Ostatnim jej laureatem był bowiem w 1991 r. Zbigniew Herbert. Kossowska uważała go za największego polskiego poetę. „Drogiej Pani Stefanii Kossowskiej wszystkie nadwiślańskie kwiaty – i wdzięczność za to – że zechciała stworzyć – nad moją skołataną głową – kolorową, letnią parasolkę swojej Dobroci” – taką dedykację na przekazanym jej tomiku „Rovigo” umieścił Herbert.
Sama Kossowska wspominała o tym w rozmowie z Supruniukiem: „Zbigniew Herbert przysłał mi – on był wtedy w szpitalu w Paryżu – wiersze z Rovigo, ręcznie napisany wiersz o Orwellu. Byłam szalenie dumna i wydrukowałam wraz z faksymile”.
Jak pisał w „Archiwum Emigracji” Krzysztof Muszkowski, był on poetą „najbliższym jej sercu, literacko i uczuciowo”. „Mówiła o nim z wielkim zrozumieniem jego poezji i ze świadomością, że jego poezje przetrwają, bo mają w sobie najprostszą prawdę, którą tylko poetycko można wyrazić” – wspominał. Wiersze Herberta drukowała w „Środzie Literackiej” – comiesięcznym dodatku do „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, który redagowała od 1986 r.
Zachować tamtą Polskę w pamięci
Znajomi często wspominali organizowane w jej domu do ostatnich lat małe przyjęcia. „Jej talenty kulinarne wybiegały kunsztem, smakiem, niekiedy perfidią łączenia smaków, a nade wszystko poetycką wyobraźnią, ponad wszelkie podręczniki kucharskie: polskie, francuskie, włoskie, czasem aż szwedzkie” – pisał Muszkowski. Ale gdy chodzi o wino, „nie wierzyła w wielkie marki. Wierzyła, że każde wino jest dobre, bo jest winem. Francuskie czy włoskie, czy reńskie, było to jej obojętne. Wino to był w jej duchu romantyzm, literatura, sztuka, filozofia i poezja. No i wino przynosiło dobry humor, choć czasem tylko na chwilę. Ale cóż to za chwila?…”.

Znajomi podkreślali, że Kossowska była osobą niezwykle wrażliwą. Może właśnie z tej wrażliwości wynikał jej nieprzejednany stosunek do zbrodniczego komunizmu? Przyjaciółka Maria Bielicka w „Archiwum Emiracji” wspominała: „Na wiadomość, że siostra moja zmarła w Brompton Hospital, przyszła, wiedząc, że jestem tam z synem siostry, który przyleciał z Ameryki. Nie wiedziałam o tym, bo nie podeszła do nas, choć nas widziała. Powiedziała mi później: »Ja tylko chciałam być blisko was«”.
Gdy w 1986 r. zmarł Adam Kossowski, zaaranżowała pogrzeb w ścisłym gronie najbliższych, a dopiero potem dała nekrolog do „Dziennika Polskiego”. „Rzuciła się w wir pracy nad wydaniem po angielsku książki o jego twórczości. Był to, właściwie, jedyny bodziec, który trzymał ją przy życiu…” – wspominała Bielicka.
Zapamiętała też jej reakcję na zamach na World Trade Center. „Razem patrzyłyśmy na makabrę 11 IX 2001 przylepione do telewizorów ze słuchawką telefonu przy uchu – ona u siebie, ja u siebie. Pamiętam, jak w pewnym momencie powiedziała bardzo cicho, że ledwie posłyszałam: »Marysiu, to jest koniec naszego świata – ja już nie chcę żyć«”.
Mimo zaawansowanego wieku długo zachowywała sprawność. „Mało jest chyba osób, które w wieku 93 lat same likwidują swoje archiwa, studio męża, sprzedają dom i z dwoma walizkami, fotelem, biureczkiem i kilkoma pamiątkami przenoszą się do domu opieki (»Antokol«)”
– wspominała przyjaciółka. Jak pisała, w Antokolu była bardzo szczęśliwa pod serdeczną opieką sióstr Felicjanek. Likwidując dom, podarowała archiwum „Wiadomości” Archiwum Emigracji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, które jest dziś czołową instytucją zajmującą się dorobkiem emigracji.
Wśród wyróżnień, jakie otrzymała, były nagrody Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego, „Kultury” i im. Stefana Badeniego oraz nadany przez emigracyjnego prezydenta Edwarda Raczyńskiego Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.
Nigdy nie przyjechała do Polski, bo, jak mówiła, byłby to „przyjazd do obcego kraju”. Chciała pamiętać tę, z której wyjechała. Zmarła 15 września 2003 r. Bielicka pisała: „Pochowaliśmy ją w piękny jesienny dzień we wspólnym grobie z Adamem na cmentarzu opactwa Karmelitów w Aylesford, tak jak sobie tego życzyła. Odprowadziła ją garstka jeszcze żyjących najbliższych przyjaciół”.

Nowe Państwo: Numer 7/8 (77/78)/2012


W ramach uzupełnienia zamieszczam linki do kilku artykułów o Stefanii które znalazłam w sieci:

 http://glos.umk.pl/2003/10/kossowska/
 http://www.pon.uj.edu.pl/?p=3677
 http://wiadomosci.onet.pl/rozrywka/zmarla-stefania-kossowska,1,3379781,wiadomosc.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz